sobota, 12 grudnia 2020

Kaszuby, czyli genealogia w pięknych okolicznościach przyrody

Gazeta Toruńska z 11 stycznia 1903 roku doniosła w rubryce Prusy Królewskie z Pomorzem: „Ksiądz wikary Donderski z Altschottland (?) wyratował z toni chłopca. W pobliżu domu sierót ślizgało się po lodzie Raduni kilku chłopców. Jeden z nich zarwał się. Chłopiec, zanim go z narażeniem własnego życia wyratował młody kapłan, był już dwukrotnie pod lodem.” Altschottland to obecnie Stare Szkoty, osiedle położone między gdańskim Starym Przedmieściem a Orunią. Sierociniec po 113 latach służby przeobraził się teraz w gdańską siedzibę Polsko-Japońskiej Akademii Technik Komputerowych. Natomiast wikary Donderski to stryj mojej babci ze strony ojcowskiej. Stałem właśnie przed jego grobem na cmentarzu w Kartuzach. Młody kapłan (w ów styczniowy dzień liczący sobie lat 26) pozostał młodym do końca swych dni. Wcześnie wyawansował wprawdzie na proboszcza kartuskiej parafii, ale też wcześnie, bo w wieku 39 wiosen rozstał się był z ziemskim padołem. Wizyta na cmentarzu zwykle skłania do refleksji. Mnie jako pierwsza naszła trywialna wątpliwość: Jakim cudem kanał Raduni mógł niegdyś nieść tyle wody, że wpadnięcie doń groziło utonięciem? A swoją drogą ciekawe jakim sposobem pamięć o przodkach przenosi się przez pokolenia. Oczywiście w przypadku osób publicznych, a takimi na przełomie XIX i XX wieku byli księża, łatwiej jest trafić na pisemne wzmianki o ich działalności i dokonaniach.
W moim przypadku wyszukiwanie śladów przodka w sutannie zaczęło się od fotografii. Nie byle jakiej, ale najstarszej fotografii w rodzinnym albumie. Przedstawia ona absolwentów seminarium nauczycielskiego w Grudziądzu i została wykonana w połowie lat 50-tych XIX wieku. Jednym z przedstawionych na niej młodych mężczyzn jest Antoni Donderski, ojciec bohaterskiego księdza. Potem został on kierownikiem szkoły w Jeżewie na Kociewiu i tam wykonano kolejną fotografię, na której został uwieczniony wraz z małżonką Cecylią z Zielińskich w otoczeniu dorosłych już dzieci. Jednym z nich był nasz dzielny kapłan, tak jak i ojciec noszący imię Antoni. Obydwie fotografie oprawione w ramki wiszą na ścianie w naszym domu - nic dziwnego więc, że chciałem obudować wizerunek panów Donderskich jak można największą ilością informacji o ich życiu. Tak dotarłem do opisu incydentu w Nowych Szkotach, ustaliłem, że ksiądz był wikarym w Oliwie, a później proboszczem w Kartuzach, a także gdzie umarł i został pochowany. Muszę jeszcze kiedyś wyjaśnić czy ufundowana przez niego szafa gdańskiej roboty nadal zdobi zakrystię kolegiaty Najświętszej Marii Panny w tym mieście. Na Kaszuby wybraliśmy się z Podziomkiem i Harrym zimową porą i była to ostatnia zima, kiedy rzeczywiście panowała mroźna pogoda. Niby nic specjalnego, kilka stopni poniżej zera w nocy i około zera w dzień, cieniutka warstwa śniegu na ziemi i jeszcze skromniejsza powłoka lodowa na jeziorach. Z perspektywy dwóch bezśnieżnych zim wspomnienia tygodnia polarnej pogody urasta jednak bez mała do wydarzenia dekady. Zamieszkaliśmy w Ręboszewie, w starym wiatraku zamienionym na pensjonat. Wiatrak zgodnie z przeznaczeniem stał na wysokim, a stromym wzgórzu z widokiem na jezioro Brodno Małe. Prowadząca doń, wykładana betonowymi płytami droga po opadach śniegu stanowiła prawdziwy test przyczepności opon naszego samochodu. Mimo to, nie musieliśmy ani razu zostawić go na parkingu u podnóża wzgórza. Choć do zabudowań wsi było nie dalej niż 300 metrów to na naszym wzgórzu doświadczaliśmy „splendid isolation”. Sypialnia mieściła się na piętrze. Każdy ranek rozpoczynał się od zejścia do pomieszczeń na parterze, gdzie w sezonie letnim pracuje bar, ale w zimie znajdowała się nasza kuchnia i bawialnia. Po rozsunięciu drewnianych zabezpieczeń przez wielką przeszkloną ścianę do wnętrza wlewało się światło wraz z porcją optymizmu i pomysłów na kolejne wycieczki. Jezioro poniżej to szkliło się refleksami odbitych promieni słonecznych, to znowu biel jego lodowej pokrywy zlewała się z zimną szarością pochmurnego nieba. Pod drzwi podchodziły stada saren i dzików oraz, już pojedynczo, lisy. Wieczory przy grzanym winie urozmaicało czasem poświstywanie wiatru w ramionach wiatraka.
By zakosztować uroków cywilizacji wybieraliśmy się do powiatowych Kartuz. Miasto to, jako jedno z co najmniej trzech, pretenduje do tytułu stolicy Kaszub. Tymczasem, prawa miejskie uzyskało raptem w 1923 roku, co nie przeszkadzało mu przez poprzednie 105 lat nosić już godność stolicy powiatu. Jeszcze wcześniej była to przyklasztorna osada obsługująca istniejące tu od końca XIV wieku zgromadzenie zakonu kartuzów. Kolegiata Najświętszej Marii Panny jest najstarszym i najważniejszym obiektem zabytkowym w Kartuzach. Mieliśmy pecha, bo jednego dnia wnętrza były niedostępne dla zwiedzających, a kolejnego odbywał się w niej ślub za ślubem więc nie dane nam było zobaczyć jej bogatego wyposażenia. Podziwianie architektury zewnętrznej kościoła ze słynnym barokowym dachem w kształcie wieka trumny oraz starannie utrzymanej okolicznej zabudowy samo w sobie zapewniało jednak wiele wrażeń estetycznych. Spod kościoła wzdłuż brzegów jeziora Klasztornego Małego biegnie ścieżka filozofów dostarczająca przyjemnych widoków na klasztor i miasto. Innym znanym punktem widokowym jest położone na południowych krańcach miasta, nad jeziorem Karczemnym, wzgórze z Ławką Asesora. Upamiętnia ona Karla Pernina, krajoznawcę i autora pierwszego przewodnika po Kaszubach, który przez kilka lat pracował w kartuskim sądzie pełniąc obowiązki asesorskie. W centrum bywaliśmy głównie na kawie i ciastkach w przyrynkowej kawiarni, ale sprawiało ono sympatyczne wrażenie, jak przystało na wytwór XIX wiecznej niemieckiej myśli urbanistycznej.
Położone bliżej Gdańska Żukowo miastem jest jeszcze krócej, bo od 1989 roku, ale historię ma od Kartuz dłuższą, gdyż zakon sióstr norbertanek osadzono nad Radunią już z początkiem XIII wieku. Zespół poklasztorny z kościołem Wniebowzięcia NMP jest najcenniejszym zabytkiem miasteczka i, co za niespodzianka, można go zwiedzić kontaktując się z agencją przewodnicką. Jako, że wojny i pożary ominęły ten obiekt wnętrza zachwycają bogactwem wyposażenia z różnych epok historycznych. Barokowy ołtarz głównym z obrazem patronki pędzla gdańskiego mistrza Hermana Hahna, przebogaty w detale renesansowy tryptyk typu antwerpskiego oraz wspaniale zabudowany chór można kontemplować długimi godzinami. My jednak nastawiliśmy się na zwiedzenia parafialnego muzeum. Mimo że jego nazwa nie brzmi może zachęcająco, Muzeum Parafialne w Żukowie dokumentuje intrygującą historię rozwoju kaszubskich haftów. W norbertańskim klasztorze żukowskim funkcjonowała bowiem szkoła, w której uczono m.in. tkactwa i hafciarstwa. Po rozwiązaniu zakonu przez władze pruskie tradycje hafciarstwa kontynuowały mieszkanki miejscowości. Dzisiaj istnieje wiele szkół haftu kaszubskiego, ale to Żukowo dumnie określa się jako „Kolibka kaszëbsczégò wësziwkù”. Haft tutejszy wykorzystuje symbolikę kwietną i owadzią oraz tylko pięć kolorów: niebieski (w różnych odcieniach) czarny, czerwony, zielony i żółty. Motywami znanymi z hafciarstwa zdobi się też ceramikę, odzież, a nawet meble. W pamięci utkwiło mi ogromne zaskoczenie ukraińskich samorządowców, gdy na organizowane przeze mnie parę lat wcześniej spotkanie z władzami gminy Żukowo w wyszywanych w ludowe wzory koszulach przyszli nie tylko oni, ale i gospodarze.
Północna część powiatu kartuskiego leży w dorzeczu Łeby, jest silnie zalesiona i nieco zapóźniona turystycznie w porównaniu do miejscowości leżących nad słynną kaszubską podkową czyli łańcuchem jezior o takim kształcie usytuowanych na południowy zachód od Kartuz. Nie grozi jej więc zalew turystów, za wyjątkiem lipcowego i wrześniowego odpustu w Sanktuarium Matki Boskiej Królowej Kaszub w Sianowie, kiedy do niedużego, szachulcowego kościółka chroniącego XV-wieczną figurkę pielgrzymują tłumy wiernych. Figurka jest niewielka, ale moc swoją okazała dwa razy uchodząc cało z pożogi wcześniej zbudowanych świątyń. Jest wystawiana na widok wiernych tylko podczas najważniejszych świąt, więc musieliśmy się zadowolić jej malarskim odwzorowaniem na tablicy informacyjnej. Kilka kilometrów dalej położone jest Mirachowo - za czasów Rzeczpospolitej szlacheckiej siedziba starosty, miejsce odbywania sądów i sejmików, a nawet działalności kata. Ta miejscowość skarlała potem kosztem rozwijających się Kartuz. Obecnie to wioszczyna, o której dawnej sławie przypomina XVIII wieczny dwór starościński. Drewniany, wydłużony budynek zdobią lukarny dachowe oraz misternie wyciosane zdobienia drewnianego ganku. Pod kątem rozwartym przylega do głównego korpusu oficyna zbudowana z pruskiego muru. Budynek już od 90 lat jest własnością tej samej rodziny, co jak na polskie warunki i dworski charakter zabudowań musi budzić respekt. Niewiele brakowało, aby figurka Matki boskiej Sianowskiej była zwana Mirachowską. Wedle legendy tu właśnie znaleziono ją leżącą w wielkiej jasności u brzegu jeziora. Wtedy rozpoczęto budowę kościoła w Mirachowie. Ale Matka Boska pokazała swą wolę trzykrotnie znikając z Mirachowa i odnajdując się w Sianowie. Mirachowianie zrozumieli te znaki i kościół dla świętej figurki postawiono w sąsiedniej miejscowości.
Można kwestionować stołeczność Kartuz w odniesieniu do wszystkich obszarów zasiedlonych przez Kaszubów, ale rangi jedynego miasta na terenie Szwajcarii Kaszubskiej odmówić im już nie można. To chyba najstarsza – nazwy tej po raz pierwszy użyto w latach 80-tych XIX wieku - i najbardziej znana Szwajcaria w granicach Polski. Skojarzenia z krainą Helwetów budzi nadzwyczajna malowniczość i urozmaicona rzeźba terenu. Porównywać ją w Polsce można chyba tylko z Suwalszczyzną, tyle, że tutaj wzgórza są wyższe, jeziora większe, a lasy rozleglejsze. Porównanie to wypada niekorzystnie wyłącznie gdy chodzi o gęstość zaludnienia oraz związane z nim zagęszczenie infrastruktury komunikacyjnej (zwolenników turystyki motorowej uprasza się o wyrozumiałość dla tej opinii). Jako, że Wieżyca jest najwyższym wzniesieniem Polski poza górami, nie mogliśmy odmówić sobie jej zdobycia. Zaplanowaliśmy wycieczkę całodniową, więc za punkt startowy i końcowy wybraliśmy Ostrzyce, gdzie na parkingu przed miejscowym SPA można zostawić samochód i pokrzepić się przed drogą aromatyczną kawą. Podejścia mieliśmy ze 200 metrów, bo oprócz samej Wieżycy musieliśmy pokonać grzbiecik między Ostrzycą, a linią kolejową z Gdyni do Kościerzyny. Po drodze nie spotkaliśmy ani jednego piechura, za to były wspaniałe lasy bukowe, a nawet forsowanie w bród pokrytego lodem strumienia. Na szczycie Wieżycy, o wysokości niespełna 329 m n.p.m., zwieńczonym wieżą widokową, niespodziewanie znaleźliśmy się w chmurach. Zamiast więc podziwiać widoki sugerowane przez tablice turystyczne, zmuszeni byliśmy patrzeć jak wilgoć kondensuje się w wielkie krople wody na końcach bukowych gałęzi. Coś za coś, wizyta latem gwarantowałaby lepszą widoczność, ale też sporą kolejkę po bilety wstępu na wieżę. Nie przypadkiem przewodnik po regionie zachęcająco informuje, że z najbliższego do szczytu Wieżycy parkingu chętnych czeka zaledwie 10 minutowe podejście.
Moja rodzina wywodzi się z Kociewia. Do dzisiaj w tym regionie mieszka najwięcej nosicieli nazwiska Filcek, chociaż to nie jest już bliska rodzina. W powiecie kartuskim baza PESEL nie wykazuje obecnie żadnego Filcka. W Łapalicach, dzisiaj najbardziej znanych z nieukończonego zamku, nauczycielką była niegdyś ciotka mojego ojca. Spędził on u niej, jako nastolatek, ostatnie lata okupacji niemieckiej. Nigdy jej nie poznałem, ale moją wyobraźnię pobudzają informacje, że była esperantystką oraz aktywną przeciwniczką zmian w liturgii mszalnej kościoła katolickiego wprowadzonych po drugim soborze watykańskim. Podróże po tym regionie dostarczają wielu genealogicznych niespodzianek. Około 15 lat temu odwiedziłem miasteczko Brusy na południowych Kaszubach. Wizytowałem miejscowe liceum, jedyne w Polsce gdzie prowadzone są zajęcia w języku kaszubskim. Kierowniczce biblioteki, jednocześnie zawiadującej szkolną izbą pamięci, pochwaliłem się swoimi kociewskimi korzeniami. Zapytała o moje nazwisko, a usłyszawszy odpowiedź wykrzyknęła: „Jedna z moich ciotek była zamężna za Filcka”. Od słowa do słowa okazało się, że był to stryj mego ojca, a ciotkę Wandę zdążyłem jeszcze poznać nim oboje umarli w końcu lat 80-tych XX wieku. Nie jestem aż takim pasjonatem genealogii by studiować mormońskie archiwa lub układać plany wyjazdów tak, aby zatrzymywać się wyłącznie u krewnych. Przyznać jednak muszę, że świadomość, iż odwiedzane miejsca związane są z losem praszczurów dodaje wycieczce dodatkowego smaku. Nachodzi mnie też refleksja jakim jestem szczęściarzem, że moi przodkowie nie tylko pozostawili po sobie namacalne ślady i wspomnienia, ale też zostawili je w bardzo atrakcyjnych miejscach Polski. Zastanawia mnie, czy trafili tam przypadkiem, czy też dokonywali świadomych wyborów kierowani podobnym do mojego poczuciem estetyki. Nigdy się tego już nie dowiem, ale lubię hasać po takich obszarach myślowych spekulacji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz