poniedziałek, 15 lipca 2019

Szlakiem romantycznego malarstwa po Rugii i okolicy

Trójka wędrowców niebezpiecznie zbliżyła się do skraju nadmorskiego urwiska. Mężczyzna w dziwacznym, spłaszczonym nakryciu głowy, skrzyżowawszy ręce na piersiach patrzy w zamyśleniu na morze i płynące po nim łodzie. Kobieta w czerwonej sukni i starszy mężczyzna są ostrożniejsi. Ona przytrzymuje się pnia pokręconego wiatrem drzewka, a drugą ręką wskazuje coś u podnóża uskoku. On, najwyraźniej okazujący lęk wysokości, zbliża się na czworaka do przepaści, za której krawędź ostrożnie wysuwa głowę. Nie zapomniał jednak odłożyć laskę i kapelusz w bezpieczne miejsce. Strome i spiczasto zakończone kredowe skały rażą oczy swą bielą w promieniach słońca. Baldachim liści drzew zagrożonych osunięciem się w otchłań zacienia runo leśne i osoby przedstawione na obrazie Caspara Davida Friedricha.

Obraz zwany prozaicznie "Skały kredowe na Rugii" nie przedstawia konkretnego miejsca. Malarz, jak na artystę przystało, skompilował  i przeniósł na płótno doznania wyniesione z wizyty na Rugii i z położonego w jej północno wschodniej części półwyspu  Jasmund. Jest to najwyżej położona (do 161 m npm.), pokryta gęstą buczyną część wyspy, urywająca się od wschodu imponującymi klifami. Las i brzeg morski podlegają ochronie w formie Parku Narodowego Jasmund. Najwyższy, 118 metrowy skalny obryw Königsstuhl jest dostępny od strony lądu po wniesieniu opłaty 9 Euro, w ramach której można jeszcze jeszcze zwiedzić wystawę i oglądnąć film o przyrodzie parku. Mały placyk na szczycie skały mieści wygodnie może 20 osób, co przy ponad 300 tysiącach zwiedzających rocznie rodzi obawy zarówno o ich bezpieczeństwo, jak i o zadeptanie wszelkich prób kolonizacji skały przez roślinność. Stąd projekt budowy podwieszanej na skośnym maszcie kolistej kładki obiegającej "Królewski Tron". Ze względu na wysokie koszty (ok. 8 mln Euro) oraz dosyć brutalną ingerencję konstrukcyjno - krajobrazową jest on silnie krytykowany zarówno przez środowiska ochroniarsko-turystyczne, jak i niektórych przedstawicieli samorządów. Zwłaszcza, że będzie to kolejna zmiana po zlikwidowaniu w roku 2018 zejścia drewnianymi schodami na kamienistą plażę u podnóża skały. Legenda mówi, że nazwa tej skały pochodzi od testu, jakiemu poddawani byli chętni na objęcie tronu Rugii. Mieli oni, bagatela, wdrapać się na szczyt od strony Bałtyku. Dzisiaj za próbę takiego wyczynu dostaliby solidny mandat. I nic dziwnego, wszak Niemcy są obecnie republiką.

Na Königsstuhl pomimo wakacji i słonecznej pogody nie musieliśmy przepychać się łokciami do barierek. Widok na morze był imponujący, ale sąsiednie skały nieco zasłonięte gęstą zielenią. Na odległym o 400 m i o 10 metrów niższym Widoku Wiktorii (Victorisicht) trzeba było chwilę poczekać, ale tylko dlatego, że tamtejszy punkt widokowy to skromny balkonik mieszczący najwyżej 3 osoby, za to śmiało wysunięty nad urwisko. No i jest stamtąd najlepszy widok na "Królewski Tron". Jeśli udamy się ścieżką wiodąca skrajem klifu na południe, to po 20-25 minutach dotrzemy do Kollicker Ort, gdzie niczym bohaterowie obrazu Friedricha możemy dotknąć drzew rozpaczliwie uczepionych korzeniami krawędzi urwiska. Co więcej, ku południowi ciągnie się Kieler Ufer, niższy, bo tylko 70 metrowy, ale długi na ponad kilometr klifowy wał, który w pięknym skrócie prezentuje się właśnie z tego miejsca. Kredowe przyczółki oddziela dolinka strumyka Kollicker, którego wody spadają prawie pionowo na brzeg morski. Ten widok musimy jednak sobie tylko wyobrazić, bo wstęp na plażę jest zabroniony.






Z wyjątkiem trasy dojściowej z parkingu w Hagen do Centrum Königsstuhl ścieżki wiodące przez Park są puste. Wiodą przez pofalowany teren, pocięty dolinkami potoków oraz podmokłymi zagłębieniami, w których czasem kryją się niewielkie jeziora. Las bukowy rzuca głęboki cień, promienie słońca w sezonie letnim rzadko docierają do podnóża drzew. Ciszę niekiedy przerywa nieśmiały śpiew ptaków lub szmer płynącej w dolince wody. Nic dziwnego, że największe jezioro w parku zostało nazwane imieniem Herthy, germańskiej bogini płodności i urodzaju, świętowanie ku czci której kończyło się śmiercią posługujących niewolników. Bujna wyobraźnia podpowiada, że mogło tak się zdarzyć nad tym jeziorem, a ciała nieszczęśników zrzucano w jego toń. Ta legenda na pewno nie powstała wiosną, kiedy liście buków dopiero nabrzmiewają w pąkach, dno lasu pokryte jest kobiercem kwiatów, a ptaki urządzają prawdziwy koncert godowych pieśni.


O ile punkty widokowe stworzone przez naturę odwiedza się bez tłoku, o tyle te stworzone ludzką ręką cieszą się nieporównanie większa popularnością. Zarówno zbudowana w XXI wieku wieża widokowa Adlerhorst wraz z prowadząca do niej kładką nad drzewami, jak i XIX wieczny zamek myśliwski Granitz, są tłumnie nawiedzane przez wypoczywających w najsłynniejszym kąpielisku Rugii, miasteczku Binz. Obydwa miejsca dają możliwość podziwiania wnętrza wyspy. Pierwsze - jej środkowej części w dużym stopniu wypełnionej wodami zatok Kleiner i Großer Jasmunder Bodden, drugie - południowej części z półwyspami Mönchgut i Zudar. Adlerhorst ma ambicje edukowania odwiedzających w tematyce ekosystemów leśnych, natomiast w Granitz dowiemy się sporo o arystokratycznej rodzinie książąt Malte zu Putbus, niegdysiejszych właścicieli zamku i 1/6 terytorium Rugii. Pomimo, że ścieżka nad drzewami prowadzi momentami na wysokości 17 metrów, a sama wieża ma 40 metrów wysokości, to jej znaczna szerokość oraz łagodne nachylenie nie wywołują niepokoju nawet u osób z silnie rozwiniętym lękiem przestrzeni. Co innego zamkowa wieża! Pięknie zdobione ażurowe schody z żeliwa biegną naokoło 30 metrowej walcowatej konstrukcji, zostawiając w jej środku niepokojąco wiele przestrzeni. Co ciekawe, chociaż oba miejsca widokowe w prostej linii oddalone są od siebie tylko o 6 km, to grzbiety zalesionych wzgórz uniemożliwiają ich zobaczenie.










Krajobrazy i przyroda Rugii są na tyle zróżnicowane, że jej zachodnie pobrzeża wraz z wyspą Hiddense obejmuje kolejny park narodowy - Vorpommersche Boddenlandschaft. O ile klify Jasmundu chroni najmniejszy z parków narodowych, o tyle ten jest trzecim co do wielkości w Niemczech, gdyż pokrywa obszar wysepek i wód przybrzeżnych, sięgając do zachodniego wybrzeża półwyspu Darß, odległe od północno wschodnich krańców parku o jakieś 60 km. Na wybrzeżu Jasmund Bałtyk jest siłą niszczącą, nieustannie podgryzając klify. Na Hiddensee natomiast morze buduje - wyspa powoli przyrasta na północno-wschodnim i południowym krańcu. Wschodnie ramię widełkowatego półwyspu Bessin jest tworem ostatnich stu lat pracy morza. Tam właśnie wybraliśmy się na rowerach wypożyczonych w polskiej wypożyczalni w Vitte (nie dajcie się zwieść szyldowi "Nils Löwe"!). Po 4 km trasy wzdłuż nadmorskich wydm, przez podmokle łąki ze stadami odpoczywających gęsi gęgawych i dwie bukoliczne miejscowości Kloster i Grieben dociera się do ogrodzenia z tabliczką Parku Narodowego informującą, że dalszą drogę trzeba pokonać pieszo. Przekroczywszy furtkę wkracza się w świat smaganych wiatrem traw i krzewów. Stado owiec i kóz pracuje pilnie, aby nic nie wyrosło nadmiernie wysoko. Ścieżka wiedzie po starszym ramieniu półwyspu. Ekosystem nowego, wschodniego ramienia jest jeszcze zbyt kruchy, aby tam wpuścić turystów. To królestwo skowronków, powietrze trzęsie się od ich śpiewu. Inne ptaki widzimy w liczbie pojedynczej: gąsiorek, samica błotniaka stawowego, pokląskwa, trznadel i jakiś brodziec. Kuriozalne wrażenie sprawiał prom, który pokonuje cieśninę dzieląca Rugię od Hiddensee, ale z naszej perspektywy nie płynął po wodzie tylko po morzu traw. Wracając z rezerwatu można zboczyć na wzgórza Dornbusch z górująca nad nimi białą wieżą latarni morskiej, a rowery oddać w Kloster, gdzie nasza wypożyczalnia ma drugi magazyn.

Hiddensee z pólwyspem Bessin (po lewej) i wzgórzami  Dornbush (po prawej) - za https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Hiddensee,_Dornbusch_(2011-05-21).JPG na licencji Creative Commons





Nie mogę nie wspomnieć o najlepszej zupie rybnej spożytej na Rugii. Ta przyjemność spotkała nas w Putgarten, wiosce letniskowej i zarazem ostatniej miejscowości, do której można dojechać własnym samochodem w drodze na Kap Arkona. Aby zwiedzić kompleks latarni morskich (najstarsza z lat 20-tych XIX wieku) oraz grodzisko słowiańskich Ranów, trzeba skorzystać z wahadłowo kursującego autobusu albo pokonać ostatnie 2,5 km na piechotę. Jest to zresztą powszechnie tu przyjęty system powodujący, że docierając do ciekawego miejsca  nie trzeba przeciskać się między zaparkowanymi samochodami. Wędrując przez wieś daliśmy się skusić szyldowi hotelu i restauracji. Zamówiłem małą porcję zupy rybnej (süppchen), a na drugie danie "eintopf" na bazie ryby. Ku mojemu zaskoczeniu była to duża porcja podanej wcześniej süppchen, tyle że z szczodrym dodatkiem ziemniaków i warzyw. Zupa była jednak tak fantastycznie smaczna, że absolutnie nie żałowałem, że sumarycznie zjadłem jej trzy porcje!

Obrazy Caspara Davida Friedricha powielane w XIX wieku w dziesiątkach egzemplarzy przyczyniły się do popularyzacji uwiecznionych miejsc oraz, pośrednio, do rozwoju turystyki krajoznawczej w Niemczech. W przypadku ruin klasztoru pocysterskiego w Eldenie koło Greifswaldu wręcz ocaliły pozostałości zabytku wykorzystywanego wcześniej przez właściciela, którym był greifswaldzki uniwersytet, do pozyskiwania cegły. Jako greiswaldzanin z urodzenia malarz znał doskonale to miejsce. Tematyka opuszczonych ruin kościelnych przewijająca się w jego twórczości już zawsze będzie nawiązywać do wrażenia, jakie wywarła na nim Eldena. Dziś te ruiny służą za miejsce i tło wszelkich przedstawień i koncertów na świeżym powietrzu. Ukryte wśród starodrzewia stanowią oazę spokoju oddzieloną od ruchliwej ulicy wysokim murem. Na ścianach można znależć kilka płyt nagrobnych miejscowych opatów oraz upamiętnienie pochówku książąt pomorskich i ich małżonek, w tym "Anny von Polen", żony Bogusława X, a córki Kazimierza Jagiellończyka. Księżna zmarła w wieku 27 lat spełniwszy jednak swój dynastyczny obowiązek. Z ośmiorga jej dzieci dwóch synów było później książętami pomorskim, jedna córka poślubiła księcia legnickiego, a druga Fryderyka, króla Danii i Norwegii. Czy Anna była przy tym szczęśliwa, historia milczy. Jest o czym dumać wśród eldeńskich ruin ...





czwartek, 4 lipca 2019

Miasto spod znaku strzały




Niemieckie wybrzeże Bałtyku leży zawsze nie po drodze. To znaczy trudno zaplanować tam wizytę przy okazji jakiegoś innego wyjazdu. Chyba, że jest się mieszkańcem lub gościem Świnoujścia, skąd od 2008 roku pociągiem niemieckiego przewoźnika można dotrzeć do kurortów na wyspie Uznam, Wolgastu, Greifswaldu i Stralsundu. Zmotoryzowani turyści mogą do samego Stralsundu dojechać autostradą A20 i ekspresowym łącznikiem, ale od granicy w Kołbaskowie to ok. 190 km, więc odległość, w promieniu której, licząc od polsko niemieckiej granicy, znajda się Berlin, Drezno, Lipsk i Poczdam nie licząc atrakcji przyrodniczych w rodzaju Saskiej Szwajcarii czy Spreewaldu. Jako człowiek gór znałem jeszcze z czasów nieboszczki NRD Rudawy, Las Turyński i góry Harzu. Później, na punkty postojowe w podróżach do dalszych krajów Europy zachodniej, starałem się wybierać miasta wschodniej część Niemiec. Jednak ponieważ nigdy nie wybrałem się do Danii, północno-wschodnia część sąsiedniego kraju zostawała dla mnie terra incognita.

Będąc student biologii słyszałem oczywiście o stacji ornitologicznej na bałtyckiej wysepce Hiddensee, a jako miłośnik kartografii potrafiłem zlokalizować ją na mapie. I właśnie uważniejsze przestudiowanie map wybrzeża bałtyckiego Niemiec doprowadziło mnie do decyzji o zorganizowaniu kilkudniowego wyjazdu w te okolice. Czynnikiem decydującym był zachwyt nad osobliwymi kształtami linii brzegowej oraz fantazyjnym przeplataniem się lądu i wody na tym obszarze. Kiedy jeszcze dowiedziałem się, że Stralsund jest nie tylko bramą na wyspę Rugię, ale też zespołem staromiejskim wpisanym na listę światowego dziedzictwa UNESCO, decyzja o wyborze bazy, z której będziemy penetrować okolicę stała się oczywista. Jak też klarowny stał się program łączący w ciągu trzech dni elementy kultury i natury. Z grubsza ujmując - jeden dzień w mieście i dwa na bałtyckich wyspach. Zacznijmy więc od opisu doświadczeń turystycznych Stralsundu.


DEU Stralsund COA.svg
Flaga
Przyjechaliśmy do tego miasta z zakupionymi w internacie biletami do miejscowego oceanarium. To nowoczesny budynek stanowiący wraz z prawie trzykilometrowym mostem na Rugię symbole nowoczesnego Stralsundu. Równocześnie jest to atrakcja turystyczna wyróżniająca miasto spośród wielu innych bogatych w średniowieczne zabytki miast niemieckich. Budynek wzniesiono na nabrzeżu w otoczeniu XIX-wiecznych obiektów magazynowych. Z przeszklonego holu widać przycumowany obok niegdysiejszy żaglowiec szkoleniowy Kriegsmarine Gorch Fock, który jako łup wojenny trafił do służby w ZSRR i Ukrainy, a  obecnie czeka na remont, służąc jako eksponat muzealny.
Oceanarium
Gorch Fock
Magazyny na nabrzeżu.

Oceanarium w kilku salach ciekawie przedstawia formy życia związane z morzem. Przez wszystkie trzy kondygnacje budynku ciągnie się wielka sala poświęcona wielorybom oraz zespół akwariów z leniwie przemieszczającym się rekinem, urzekającymi gracją ruchów płaszczkami oraz masą wszelakiej rybiej drobnicy. Mnie jako ornitologa najbardziej urzekły jednak pingwiny Humboldta, których karmieniu, w samo południe, mieliśmy okazję się przyglądać. Towarzystwo wyskoczywszy z wody dosyć karnie ustawiło się przed karmicielką, która dobywała z wiaderka i pakowała w rozwarte dzioby pojedyncze rybki. Z całego stadka wyróżniał się jeden osobnik, który próbował przesmyknąć się do wiaderka od tyłu, pod ludzkim ramieniem. Cechowała go wyjątkowa potrzeba bliskości z człowiekiem, bo gdy najedzeni współbratymcy wrócili do swojej sadzawki, on wdrapał się na kolana karmicielki, gdzie przymknąwszy oczy poddawał się drapaniu, sam delikatnie skubiąc dziobem jej ubranie.  



Widok na Stare Miasto z dachu Oceanarium.
Pingwiny Humboldta też mają piękną panoramę.

Pingwinarium znajduje się na dachu kompleksu, skąd roztacza się panorama na port i miasto z wybijającymi się sylwetkami trzech kościołów: Najświętszej Marii Panny, św. Jakuba i św. Mikołaja. Wieża tej pierwszej świątyni przez przez 22 lata pierwszej połowy XVII wieku liczyła sobie 151 metrów, przez co obiekt był najwyższym budynkiem na świecie. Skończyło się jak z wieżą Babel. Pan Bóg zesłał burzę z piorunami i wieża zgorzała. Dziś liczy sobie 104 metry wysokości i wciąż jest najwyższa, tyle że w skali miasta. Całe Stare Miasto położone jest na sztucznej wyspie. W latach 60-tych XIX wieku zniesiono nowożytne fortyfikacje, a obiegające je fosy poszerzono do rozmiarów pokaźnych stawów. Po ich zewnętrznej stronie zaczęto stawiać prestiżowe rezydencje z widokiem na średniowieczne centrum. Ziemia wybrana pod budowę tych stawów posłużyła do usypania nowego nabrzeża oddzielonego od miasta ciągiem kanałów. Stare miasto ma dwa rynki, gotycki ratusz gdzie użytkowe są dwie kondygnacje, ale parawanowa ściana ma jeszcze trzy rzędy okien powyżej, dwie zachowane bramy oraz mnóstwo kamienic, z których najstarsze pamietają jeszcze wiek XIV.
Ratusz.
Widok na kościół NMP od strony Frankenteich.
Widok na kościół św. Mikołaja z
Główne wejście do kościoła św. Mikołaja.

Widok na
Kościół Świętego Ducha z przelatującą jaskółką.
Architektonicznym smaczkiem Stralsundu jest obecność budynków w stylu skromnego szwedzkiego baroku z okresu kiedy miasto należało do tego  państwa. W krytym pasażu za ratuszem umieszczone jest popiersie Gustawa Adolfa, a na wielu budynkach znaleźć można XVIII wieczny herb Szwecji. No i jeszcze ciekawostka związana z pochodzeniem nazwy miasta:  Sund to po prostu cieśnina (najbardziej znana to ta między Danią a Szwecją). Cieśnina oddzielająca Stralsund od Rugi to Strelasund. Miasto zostało założone na miejscu słowiańskiej osady Strelow, a w jego herbie ukazana jest strzała. Stąd na starszych polskich mapach używa się czasem nazwy Strzałów.

Zbudowany w czasach szwedzkich pasaż przy ratuszu.



Co do miejscowych atrakcji kulinarnych to numerem jeden trzeba nazwać Fischbrötchen. Zgodnie z nazwą w bułce z liśćmi zielonej sałaty i cebulką można spożywać różne ryby, ale Stralsund jest od 1871 roku kolebką wytwarzania śledzia "Bismarcka" więc nie uchodzi zamawiać tu tego specjału z łososiem czy makrelą. Przy czym tutejszy Bismarck jest bardzo łagodny w smaku i jakościowo dystansuje swego imiennika ze słoika w polskim sklepie. Najlepiej smakuje kupiony na jednym z przystosowanych do celów barowych kutrów i spożyty z widokiem na morze czy portowe kanały. Z restauracji nie polecamy tych na nabrzeżu, zarówno ze względu na cenę jak i nijakość oferowanych dań, ale już te w głębi Starego Miasta na pewno warto odwiedzić. Miejscowy browar zapewnia szeroką gamę przedniego napitku z pianką, a koneserom rekomenduję spróbowanie soków i przetworów z rokitnika (Sanddorn) - owoców krzewu naturalnie występującego na nadbałtyckich wydmach i klifach. Prócz satysfakcji ze spożywania produktu prawdziwie lokalnego otrzymuje się autentyczny zastrzyk witaminowy - zawartością witaminy C rokitnik 2,5 krotnie przewyższa czarną porzeczkę.
Fischbrötchen (za Frank C. Müller, Baden-Baden - http://de.wikipedia.org/w/index.php?title=Datei:Fischbroetchen.JPG, CC BY-SA 2.0 de, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=12626577)


Podobny obraz
Rokitnik i jego wykorzystanie (za https://www.sanddorn-garten-petzow.de/restaurant-am-see-werder-potsdam/sanddorn-erfrischung/)

Stralsund, mimo krótkiej wizyty, zdobył naszą sympatię. Nie tylko ze względu na na zbieżność historii, architektury i położenia z bliskim naszemu sercu Gdańskiem. Ofertę turystyczną ma bogatą, a zachowanie ludności miejscowej nie wskazuje na zmęczenie ruchem turystycznym. Widoczna jest dbałość władz i mieszkańców o porządek i jakość małej architektury. Miasto jest na tyle duże, że można się po nim powłóczyć bez celu, na każdej uliczce znajdując coś wartego uwagi. My w ten sposób trafiliśmy do prowadzonego przez Ślązaka z Raciborza składu z antykami na

Nowy Rynek



Widok z basenu jachtowego na nabrzeże i Stare Miasto.
Widok na

Podcienia ratusza