czwartek, 20 czerwca 2019

Pełne Łąki

"Po co nam zamorskie kolonie? Nasze kolonie zaczynają się już za Rembertowem"
- tak skomentował przedwojenny minister spraw zagranicznych RP Józef Beck postulat aktywistów Ligi Morskiej i Kolonialnej, aby Rzeczpospolita dla udowodnienia swego mocarstwowego statusu weszła w posiadanie zamorskich kolonii.

Abstrahując od kontekstu i rzeczywistych intencji autora tej sentencji, muszę wyznać, że niewiele kilometrów za Rembertowem, gdzieś za Mińskiem Mazowieckim i po przekroczenia rzeczki Rządzy (czyli raptem 30-35 km od Warszawy), poczynam odbierać sygnały przedpola Kresów. Rzadsza sieć osadnicza, mozaika lasów, pól i łąk, charakterystyczne drewniane domki, trawa jakby bardziej zielona, a gniazda bocianów jakby liczniejsze - to wszystko zdradza wschodni kierunek przemieszczania się jeszcze zanim dostrzeżemy kopułki pierwszych cerkwi czy usłyszymy charakterystyczny zaśpiew w mowie mieszkańców. Podlasie, które do Unii Lubelskiej należało do Wielkiego Księstwa Litewskiego graniczyło z Mazowszem wzdłuż rzeki Liwiec, za wyjątkiem dolnej części jej biegu, który w całości znajdował się w tej pierwszej krainie historycznej.

Ten właśnie odcinek rzeki wybraliśmy do spływu w gorący czerwcowy weekend. Kajaki wypożyczyliśmy w Strachowie. Nad rzeką działa zresztą co najmniej pół tuzina konkurencyjnych/ uzupełniających się biznesów z tej branży. Towarzyszył nam największy wodniak wśród czworonogów czyli nasz pies Harry. Jego obecność na kajaku wywołuje zawsze sympatyczne reakcje i życzliwe komentarze wśród napotkanych osób. Tak było i tym razem. Jest to o tyle ważne, że nadliwieckie miejscowości od ponad stu lat robią karierę podwarszawskich miejsc odpoczynku. "Słownik Geograficzny Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich" w wydaniu z 1902 roku opisywał na przykład "Urle, wieś, pow. radzymiński. Na obszarze lasów przyległych do tej wsi a stanowiących własność hr. Zamojskiego [...], pobudowano wille i domki przeznaczone na letni pobyt mieszkańców Warszawy. Kolej warsz.-petersburska, której tor przecina te lasy, urządziła tu przystanek zw. Platformą hr. Zamojskiego, odl. 45 wiorst od Warszawy. Około 4000 osób zamieszkuje tu w letnich miesiącach". Dzisiaj letników jest na pewno więcej, a "wille i domki" rozprzestrzeniły, tak w okolicznych miejscowościach, jak i otaczających je lasach.

Popularność tych okolic przetrwała wszelkie zmiany ustrojowe. Czasy PRL wniosły do krajobrazu parę nienajszczęśliwszych wizualnie ośrodków wypoczynkowych warszawskich zakładów pracy. Ja sam trafiłem do nadliwieckiego letniska latem 1975 roku w ramach rekonwalescencji po przebytej chorobie. Miejscowość Puste Łąki, to było wówczas kilka domów rozrzuconych wokół skrzyżowania dróg z Wyszkowa do Węgrowa oraz z Urli do Kamieńczyka. Żadnej infrastruktury społecznej prócz przystanku PKS, na który przyjeżdżało się od kolei w Łochowie. Mieszkaliśmy jakieś 200 metrów od skrzyżowania, na skraju lasu, w drewnianej domu pokrytym dwuspadowym dachem z pokojami dla gości na parterze i poddaszu. Woda ze studni, toaleta typu "sławojka" na zewnątrz domu. Warunki pobytu raczej spartańskie, co kontrastowało z atmosferą obiadów, które wykupiliśmy w pobliskim ośrodku PAX-u. PAX był koncesjonowaną przez PRL-owskie rządy organizacją katolicką, która w zamian za wspieranie światowego i krajowego komunizmu otrzymała pewne przywileje ekonomiczne. Przede wszystkim jednak mogła i chciała prezentować się jako ostoja tradycji i dawnych wartości. A cóż bardziej uosabiało te tradycje jeśli nie dwór polski. Tak więc nasz ośrodek zajmował dwór w majątku o nazwie Halin. Obiady podawało się tam na tarasie z widokiem na okoliczny starodrzew. W owych czasach nie mogły być nadmiernie wystawne, ale jadało się tam nieśpiesznie, zarówno obsługa jak i goście trzymali fason, ubierali stosownie do miejsca i czasu oraz toczyli dyskusje na odpowiednio wyrafinowanym poziomie. Atmosferę pewnej wyjątkowości tego wyjazdu podkreślał fakt, że gośćmi naszego domu bywali literaci: poeta Stanisław Grochowiak (jedyny poeta, który zaszczycił mnie uciskiem dłoń) oraz prozaik Stanisław Rembek. Trudno dostępne książki tego ostatniego (Nagan, Ballada o wzgardliwym wisielcu) przeczytałem i wywarły one na mnie ogromne wrażenie. Na poezję jednak nie dałem się skusić.

W domowych archiwach zachowało się zdjęcie z fragmentem szczytowej fasady domu w Pustych Łąkach (poniżej). Przez podobieństwo z domem letniskowym w podwarszawskim Komorowie można go datować na ostatnie lata XIX wieku.
Zamknięta na trwale brama dworu w Halinie.
Dwór w Halinie wystawiony na sprzedaż (za www.domiporta.pl)
Oczywiście poza snobowaniem się na wyższe sfery były to normalne wakacje. Chodziliśmy na spacery po lesie, graliśmy w badmintona, zbieraliśmy jagody, a w gorące dni pluskaliśmy się w Liwcu. Dojście do wody nie było trudne, brzegi zaś dostępne. Szukaliśmy dających cień drzew, a w wodzie miejsc gdzie dałoby się zanurzyć do pasa. W weekendy staraliśmy się też znależć miejsca ustronne, ale zawsze w zasięgu wzroku byli inni plażowicze.

I oto po 44 latach przyszło nam podziwiać ten świat z innej perspektywy. Przed oczami przesuwają się jak w filmie grupy wysokich sosen i rozłożystych wierzb. Brzegi są niskie, z rzadka tylko urywające się z wysokości 2 - 3 metrów. W kilku miejscach zabudowa przybliża się do samej wody. Są to przeważnie osiedla domków letniskowych, na szczęście, zazwyczaj dyskretnie ukrytych wśród zieleni. Natykamy się na tylko jedną działkę, którą od strony rzeki chronią tabliczki z groźnym napisem "Teren prywatny - wstęp wzbroniony". Za miejscowością Nadkole na prawym, wyższym brzegu biegnie droga i słysząc odgłosy przejeżdżających, acz niewidocznych za krzakami, pojazdów  ma się wrażenie, że za chwilę wpadną do wody.

Co jednak na Liwcu najbardziej charakterystyczne to rozległe mielizny oraz korzystający z nich ludzie. Nie jest normą, aby na całkiem pokaźnej rzece plażowicze szerokim pasem okupowali nie tylko obydwa brzegi, ale też całą szerokości rzeki. Ludzie chlapią się, brodzą lub po prostu leżą pośrodku nurtu na piaszczystym dnie. Przy całkiem sporym ruchu kajaków obie strony muszą zachować sporo uwagi i życzliwości, aby nie doszło do jakiejś kolizji. Na szczęście, gdy my ostrożnie manewrujemy wśród zażywającej ochłody ludności do akcji wkracza Harry przybierając swoje najbardziej imponujące pozy. W rezultacie słyszymy wyłącznie komplementy i zwroty grzecznościowe, na które czasem trzeba odpowiadać w imieniu czworonożnego załoganta.

Na Liwcu trudno narzekać na brak towarzystwa.
Harry na wachcie.

Częste spychanie kajaka z mielizn równa się częstemu usuwaniu zebranej w nim wody.




Ujście Liwca do Bugu (za http://photo.bikestats.eu/photo/414500/ujscie-liwca-do-bugu). Dzięki wysokiemu stanowi wody na Bugu uniknęliśmy widocznych na zdjęciu mielizn.
Na dłuższą metę jest to jednak uciążliwe więc gdy dosyć niespodziewanie, bo bez pokonywania rozległych mielizn, osiągamy ujście Liwca do Bugu, czujemy ulgę. Daleko za nami zostaje ludzki gwar i aromat grilowanych kiełbasek. Bug toczy swe zielonkawe wody leniwie, wzrok biegnie daleko w górę i dół jego szerokiej doliny. Kajakarze, którzy na Liwcu są zawsze tuż za lub przed nami, nagle oddalają się na dystans na tyle duży by tylko jaskrawymi kreskami przerywać monotonię wodnych przestrzeni. Niestety, osiągnięcie Bugu oznacza kres naszego spływu w malowniczym Kamieńczyku, który zanim przyjął obecną nazwę i rolę był siedzibą kasztelanii i powiatu oraz nosił dumne miano Kamieńca Mazowieckiego. Pustymi ulicami wśród drewnianych domków i schludnych ogródków docieramy do centrum, które wyznaczają budynki Ochotniczej Straży Pożarnej, poczty, delikatesów i restauracji. Gospoda Kamieńczyk to lokal przychylny czworonogom z bogatym menu. Tu ukryci na tarasie przed palącymi promieniami słońca uzupełniamy zapas kalorii i płynów w organizmie.

Do samochodu zostawionego w Strachowie wracamy piaszczystymi drogami usianymi lejowatymi pułapkami, w których mrówkolwy czyhają na swe ofiary. Puszcza Kamieniecka to głównie porośnięte sosnowym borem wydmy gdzieniegdzie urozmaicone błotnistymi zagłębieniami, gdzie krwiożercze komary zbierają się do ataków na ciepłokrwistych żywicieli. Na piaszczystych glebach uprawiany jest owies i żyto, ale wszechobecne tablice "Sprzedam" zdradzają, że właściciele nie wiążą z tym zajęciem przyszłości. W połowie drogi między Kamieńczykiem a Pustymi Łąkami znajduje się sanktuarium Matki Bożej Loretańskiej. Rozrzucone na wielu hektarach rozmaite budynki, w części pamiętające jeszcze lata przedwojenne, są miejscem prowadzenia wszelakiej działalności zakonnej. Prawdziwą perełką jest jednak lśniący bielą kamienia nowy kościół w stylu neoromańskim kojarzący się z architekturą znad Morza Śródziemnego. Tymczasem niespodzianie znajdujemy go wśród sosen na skraju doliny Liwca. W kompleksie znajduje się obiekt oznaczony jako kawiarnia, ale podczas naszej wizyty jest zamknięty, zaś woda z kranu, którą napełniamy nasze butelki roztacza tak silną woń siarkowodoru, że pomimo pragnienia nie decydujemy się na jej wypicie.

Dalsza droga biegnie krawędzią doliny. Ze starorzeczy dobiega rechot ich żabich mieszkańców. Na rozłożystym dębie wisi pożółkła fotografia upamiętniająca Ignacego Kłopotowskiego, założyciela zgromadzenia sióstr loretanek, który w 1928 roku nabył dobra Zenówka w celu osiedlenia w nich sióstr i założenia klasztoru. Zza płotów otaczających chylące się ku upadkowi wille ujadają na nas psy. W końcu docieramy do ogrodzenia dworu w Halinie. Od drogi nie widać starego domu, tylko kilka pobudowanych już po mojej pierwszej wizycie sztampowych pawilonów wypoczynkowych. PAX już dawno pozbył się tej nieruchomości, a obecnie stara się to zrobić kolejny właściciel. Na samych wspomnieniach o dawnej świetności, bez oryginalnego pomysłu i solidnego wkładu finansowego, trudno dzisiaj dopiąć jakikolwiek biznes plan.

Domu, w którym mieszkałem nie udaje mi się znaleźć. W miejscu dojazdowej drogi stoją teraz inne budynki. Nawet satelita nie daje jednoznacznej odpowiedzi czy coś nowego pobudowano na tej działce. Za to przy drodze do Strachowa stoi odnowiona kapliczka upamiętniająca Cud na Wisłą, zwycięską bitwę z bolszewikami w 1920 roku. Ona, podobnie jak loretański klasztor doczekała lepszych czasów. Latami chroniona przez peryferyjne położenie i zanurzenie w bujnej zieleni, dzisiaj  odnowiona, z dojściem po równym polbruku, pręży się na poboczu drogi. Tyle, że z braku chodnika oraz miejsc parkingowych w pobliżu jest odwiedzana chyba tylko w rytualnym pochodzie 15 sierpnia.

Liwiec nie przestaje przyciągać warszawiaków oraz mieszkańców bliższych miasteczek i wsi już od ponad wieku. Tak jak przystanek w Urlach nie nosi już nazwy Platformy hr. Zamojskiego, tak zmieniły się sposób podróżowania oraz formy wypoczynku w tej okolicy. Stare budynki ustępują miejsca nowym lub starają się przetrwać przejmując nowe funkcje. Bardzo mnie kusi, aby wypowiedź ministra Becka interpretować jako wskazanie terenów na wschód od Rembertowa jako celu wyjazdu na kolonie, czyli szeroko rozumianego miejsca wypoczynku i rekreacji. Jako obszar skolonizowany, brzegi Liwca nie całkiem odpowiadają przedstawionej wyżej koncepcji "wschodu ". Jednak po wypłynięciu na wody Bugu zawsze można zwrócić wzrok ku wschodowi, gdzie skrywa się prawdziwy duch kresów.

Plebania w Kamieńczyku.
Kościół w Kamieńczyku
Drewniana zabudowa Kamieńczyka (co za oksymoron!)

Widok na strażacką wieżę z ponad restauracyjnego stołu.
Przydrożna kapliczka w Kamieńczyku
Na piaszczystej drodze.


Impresje z trasy Kamieńczyk - Loretto.
Cmentarz sióstr Loretanek.
Śródziemnomorskie klimaty pośród Puszczy Kamienieckiej.
Przedwojenny budynek klasztorny oraz kaplica w Loretto.
Pomnik błogosławionego Ignacego Kłopotowskiego.
Jeden ze starszych budynków w kompleksie sanktuarium.
Dąb ks. Kłopotowskiego.
Kapliczka Cudu nad Wisłą