niedziela, 26 maja 2019

Wspomnienia z Camino





Skrzypienie uchylanych drzwi, odgłos przytłumionej rozmowy, nagły błysk włączonej i natychmiast wyłączonej lampy. Wychylam głowę ze śpiwora. Za oknem dopiero dnieje. Zegarek pokazuje 5:30! W drugim końcu dormitorium krząta się już kilku pielgrzymów. Przez następne 90 minut to zapadam w płytką drzemkę to budzę się z nagła alarmowany kolejnymi szmerami. Gdy w końcu sygnał budzika wymusza na mnie wstanie z pryczy sala jest prawie pusta. Idąc pod natrysk widzę jak ostatnie osoby opuszczają nasze albergue (schronisko). Niestety, wraz z nimi ze schroniskowej lodówki zniknęły też nasze wiktuały przeznaczone na śniadanie. Szczęśliwie chleb i owoce przechowywaliśmy w plecakach.

Mija właśnie rok od czasu, gdy rozpoczęliśmy wraz Podziomkiem "pielgrzymkę" ścieżkami św. Jakuba. Wybraliśmy Via de la Plata, a właściwie jej ostatnią galicyjską część rozpoczynającą się w Ourense. Dystans nieco ponad 110 km rozłożyliśmy na sześć etapów.










W sam raz dla pary w zaawansowanej szóstej dekadzie życia i bez praktyki regularnych wędrówek. W wielu miejscowościach na trasie znajdują się schroniska prowadzone przez gminy, stowarzyszenia i osoby prywatne. Zazwyczaj to jedno lub dwusalowe obiekty z łazienkami i jakąś przestrzenią wspólną. Cena za nocleg wynosi 10 Euro, ale posiadacze paszportu pielgrzyma (rodzaj pielgrzymkowej książeczki GOT) płacą tylko 6 Euro. Po dwóch pierwszych nocach spragnieni większej prywatności zboczyliśmy do miasteczka Lalin, gdzie znaleźliśmy prywatne albergue zorganizowane w trzypokojowym mieszkaniu. Zapłaciliśmy pełne 10 Euro, ale mieliśmy do dyspozycji własny pokoik oraz mogliśmy zrobić pranie w prawdziwej pralce. Wyżywienie trzeba zapewnić sobie we własnym zakresie, schroniska znajdują się w miejscowościach gdzie funkcjonują sklepy, bary i restauracje. Zazwyczaj na każdym z etapów trafiają się bary, gdzie można liczyć na kupno kawy, drinka i kanapki (bocadillo). Ciekawy zwyczaj mają na ostatnim postoju przed Santiago de Compostela, w Albergue de Peregrinos Outeiro, gdzie zbierają od gości zamówienia posiłków, które są dostarczane z położonej w dolinie restauracji. Ten posiłek wspominamy najmilej, zarówno ze względu na jego smak jak i na wyśmienite towarzystwo.

Spichlerzyk (horreos) - charakterystyczny element wsi galicyjskiej

Stylizowana muszla św. Jakuba wyznacza przebieg szlaku. Zużyte obuwie pielgrzymi zostawiają u celu wędrówki, ale czasem tam, gdzie spotkała ich ta przykra sytuacja.

Solidne słupki znacznikowe rozmieszczone są w kluczowych miejscach trasy. Znacznie częściej spotyka się namalowane żółtą farbą strzałki.

Do celu zostało jeszcze wiele kilometrów i setki metrów podejść i zejść.

Most z X wieku, najstarszy na naszej trasie.

Kościółek św. Marcina w Dornelas.

Most kolei wielkich prędkości (AVE) nad rzeką Ulla.

Widok na Pico Sacro na ostatnim etapie pielgrzymki.

Z takimi bagażami dotarliśmy do celu.

Po pokonaniu conajmniej 100 km w biurze pielgrzymkowym w Santiago  można otrzymać compostelę, czyli zaświadczenie o ukończeniu pielgrzymki. Muszlę św. Jakuba kupuje się jako pamiątkę za 1 Euro.

Rzeźba Św. Jakuba Starszego jako pogromcy Maurów w katedrze w Santiago.

Trasa z Ourense do Santiago wiedzie przez niewysokie (do ok. 820 m npm) wzgórza poprzecinane głębokimi dolinami. To deszczowa Galicja, więc zieleń łąk i lasów jest wyjątkowo bujna, a rzeki i strumienie niosą wiele wody. Jako, iż prócz naszego szlaku oba miasta łączą szosa, autostrada, linia kolei tradycyjnej i kolei wielkich prędkości (AVE) nad dolinami przerzucone są liczne mosty od starożytnych po, szokujące śmiałymi kształtami i wysokością, konstrukcje współczesne. Miejscowości na trasie to głównie wsie, więc i zabytki są zazwyczaj wiejskiej skali (kościółki i kaplice) lub przeznaczenia - malutkie kamienne spichlerzyki (horreos) oparte na 2 - 2,5 metrowych rzeźbionych kolumienkach. Jedynie klasztor Santa Maria de Oseira wyróżnia się tak skalą, jak i znaczeniem architektonicznym uchodząc za jedną z najwybitniejszych realizacji cysterskich na Półwyspie Iberyjskim. Prowincjonalna Hiszpania traci średnio siedmiu mieszkańców na godzinę. W gminie Lalin tylko jedna wieś liczy więcej niż 100 mieszkańców. Spotyka się wiele opuszczonych gospodarstw, ale naprawdę surrealistyczne wrażenie robią wyspy nowoczesnej zabudowy wielokondygnacyjnej. Nigdy nie zasiedlone pomniki spekulacyjnej pychy straszą zamurowanymi oknami wystawowymi wyrastając ponad dachy tradycyjnej zabudowy.
Schronisko dla pielgrzymów w Bandeira.
Klasztor Santa Maria de Oseira

Już blisko do celu, ale wzgórza wokół wciąż wysokie.

Via de la Plata nie jest trasą najbardziej popularną. Ten tytuł niezagrożenie dzierży Camino Frances, którą w 2018 roku wędrowało ponad 183 tysiące pielgrzymów, podczas gdy na naszej trasie w tymże roku doliczono się ich raptem nieco ponad 9 tysięcy. Wystarczająco dużo, aby dostarczać okolicznym miejscowościom impulsów do rozwoju, a równocześnie na tyle mało, aby relacje miejscowej ludności z wędrowcami nie sprowadzały się do komercji. W hotelu w Ourense bez żadnych opłat przechowano nam przez tydzień zbyteczne bagaże (zabraliśmy ich więcej, gdyż po pielgrzymowaniu spędziliśmy jeszcze tydzień na Costa del Sol), a gdy jedyny raz na trasie skręciliśmy w niewłaściwą drogę, przejeżdżający samochodem tubylec zatrzymał się, aby wskazać prawidłowy kierunek. Tak jak wychodziliśmy na trasę jako jedni z ostatnich, tak i ostatni docieraliśmy do celu. Zazwyczaj zostawały dla nas miejsca na górnym poziomie piętrowych łóżek. Współwędrowcy drzemali już na wcześniej zajętych miejscach, opatrywali zbolałe nogi lub doprowadzali do porządku ekwipunek. Koncentracja życia towarzyskiego miała miejsce przy posiłkach, ale że wiele schronisk nie oferowało kuchni, ani jadalni, przenosiło się ono do pobliskich barów, gdzie już nie wszyscy wędrowcy docierali. Wśród pielgrzymów na tej trasie przeważają Hiszpanie i Latynosi. Polaka spotkaliśmy tylko jednego, ale poniekąd przynależał do powyższej kategorii, bo od lat mieszkał w Hiszpanii. Im bliżej celu wędrówki, tym towarzystwo na trasie i w schroniskach robiło się bardziej międzynarodowe. Na ostatnim etapie nagle pojawiła się znaczna reprezentacja cyklistów. Po sześciu dniach marszu znaliśmy już, przynajmniej z widzenia, a czasem i po imieniu, wiele z osób spotkanych na szlaku. Nie było więc zaskoczeniem, że na wypełnionych wielojęzycznym tłumem uliczkach Santiago ktoś wołał do nas radosne "Hola", czy nawet decydował się na zrobienie publicznego misiaczka.


Dziedziniec uniwersytetu w Santiago de Compostela.

A gdzie w tym odcinku miejsce na wspomnienia? A jednak jest! Santiago de Compostela odwiedziłem w lutym 1987 roku. Dowieziony zostałem wycieczkowym autokarem z Vigo, gdzie, w drodze z Antarktydy, zacumował nasz statek. Ciężkie chmury wisiały nad placem do Obradoiro, wspaniałe fasady otaczających go gmachów lśniły resztkami porannego deszczu, którego resztki wciąż spadały z wymyślnych rzygaczy i ciurkocząc uciekały rynsztokami. Czekał już na nas przewodnik, który zaprowadził nas do katedry i opowiedział o historii kultu św. Jakuba w tym właśnie miejscu. Tak jak i tym razem mogłem objąć relikwiarz świętego, który w formie gotyckiego popiersia góruje nad prezbiterium katedry. Ówczesne Santiago do dzisiejszego ma się tak, jak kupiony wtedy czarno-biały (przepraszam okładka była w kolorze) przewodnik do współczesnego bogato ilustrowanego kolorowymi fotografiami. Różnią się zdecydowanie formą, ale różnica w treści nie jest znacząca. Natomiast zdecydowanie zmieniła się liczba pielgrzymów. W połowie lat osiemdziesiątych XX wieku nie sięgała ona nawet tysiąca rocznie obecnie jest ich około 300 razy więcej. I to właśnie obecność tłumu wielojęzycznych, barwnych i generalnie pozytywnie nastawionych pielgrzymów czyni to miejsce, bardziej niż niewątpliwie wybitne zabytki architektury, tak unikalnym i atrakcyjnym.




wtorek, 14 maja 2019

(Nie)zapomniana pustelnia

"Idąc z Werchraty najpierw dociera się na skraj rozległej łąki. Tu wita nas pierwszy powalony krzyż.Teren zaczyna się łagodnie dźwigać. I znów las, tyle że droga wysadzana wierzbami. Źle się tu czują w sosnowym młodniku. Stoją tak stare i poskręcane, ziejąc czarnymi otworami dziupli.  Mieszkałyby w nich duchy, gdyby miały kogo straszyć. Na zakręcie bieleją ściany kapliczki. (...) Droga coraz bardzie kręta i stroma. Na krzyżówkach - a Monastyr to typowa wielodrożnica - krzyże. Tą część wsi wzięła w posiadanie olsza szara. (...) W poszyciu króluje zimozielony barwinek. (...) Tylko większe głazy sterczą spod zielonego dywanu. Tu i tam wyrastają ponad pospólstwo stare buki, lipy, jawory czy dęby - jedyni rdzenni mieszkańcy Monastyru. Nisko w dolinie lśni zarośnięty rzęsą staw, zasilany tryskającym obok źródełkiem. Niegdyś była to żelazna rezerwa wody, która na wapiennym Roztoczu zalega bardzo głęboko. Na koniec droga osiąga swą kulminację. Z lewej na szczycie wzgórza widać mur wysoki na 2-3 metry". (Gościniec, XVI, nr 6 /175)


























Po 35 latach znowu pokonałem drogę opisaną przez mnie na łamach Gościńca. Przedwojenna WIG-owska mapa nie jest już potrzebna - do Monastyru z Werchraty prowadzi znakowany zielony szlak turystyczny. Drzewa wyraźnie podrosły, śladów po dawnej wsi jest coraz mniej, ale moje ówczesne przekonanie, że z czasem najciekawsze jej części tj. pozostałości po klasztorze bazylianów oraz po pustelni albertynów pochłonie las nie sprawdziło się. Przeciwnie Lasy Państwowe oczyściły ich teren z samosiejek i postawiły tablice informacyjne. Wejścia do klasztornych podziemi zostały zabezpieczone kratami, a na miejscu pustelni stanęła wiata/kaplica. Na dziedzińcu klasztornym stoi  krzyż oznaczający miejsce po drewnianej, siedemnastowiecznej cerkwi rozebranej dla pozyskania budulca w latach 50-tych XX wieku oraz sporo mogił, z których najsolidniej  wyglądają te z pierwszej wojny światowej. Jest  też upamiętnienie partyzantów UPA poległych w obławie NKWD w styczniu 1945 roku.  Granitowa płyta została rozbita w ramach gorszącej wojny na pomniki hurapatriotów polskich i ukraińskich. Nieodparcie nachodzi mnie refleksja, że byłoby korzystnie przekierować część trawiącego ich zapału na rekonstrukcję chylących się ku upadkowi krzyży powstałych w ośrodku kamieniarskim w pobliskim Bruśnie.








Roztocze Rawskie, inaczej  Południowe to idealne miejsce  na wyjazd wyciszeniowy. Oprócz wpisanej na listę dziedzictwa UNESCO cerkwi w Radruży oraz parku zdrojowego w Horyńcu podczas festynu nie grozi zetknięcie z turystyką masową. Po przymusowym wysiedleniu zamieszkałej tu ludności ukraińskiej w 1947 roku pola uprawne zostały przejęte częściowo przez PGR-y, a częściowo przez Lasy Państwowe. W rezultacie powstała charakterystyczna mozaika kompleksów leśnych i terenów otwartych niegdyś używanych jako pastwiska, dzisiaj obsianych rzepakiem. Wędrując przez nie można cieszyć oczy dalekimi widokami i delektować się spotkaniami z dziką zwierzyną częściej niż innymi ludźmi. Zbieżność losów oraz podobieństwo krajobrazów powodują, że niekiedy nazywa się Południowe Roztocze małymi Bieszczadami. Poprawniejszą nazwą byłby jednak miniaturowy Beskid Niski gdyż podobnie jak tam zachowało się tu sporo przykładów kultury materialnej (cerkwie, kaplice, krzyże) niegdysiejszych mieszkańców.




























Naszym punktem wypadowym był Horyniec-Zdrój. Ciekawe wycieczki można też rozpocząć w Lubyczy Królewskiej, Siedliskach czy Narolu, ale Horyniec przebija  je wszystkie bogatszą ofertą noclegowo-gastronomiczną. No i posiada uzdrowiskowe atrakcje: sanatoria, dancingi, prawdziwą kawiarnię i park zdrojowy. W tym ostatnim, rewitalizowanym w ostatnich latach, wzniesiono pijalnię i amfiteatr, zainstalowano pole fontannowe, a trasy spacerowe w podmokłych północnej i południowej części kompleksu poprowadzono po kładkach zbudowanych z drewna modrzewia syberyjskiego. Ze względu na akceptację psów (UWAGA: bez obecności w sali śniadaniowej) wybraliśmy noclegi w Pensjonacie Hagi. Pokoje są tam niewielkie metrażowo, ale wygodne, a personal bardzo przyjazny. Co do możliwości posiłku na trasie to liczyć można tylko na wałówkę zabraną do plecaka. W okolicznych miejscowościach bez problemu znajdziemy lokale gastronomiczne, niestety o  jakościowo  nierównym menu. W ramach jednego zamówienia otrzymuje się dania dobre, nijakie oraz całkowite kulinarne pomyłki. Z czystym sumieniem polecić mogę tylko zajazd Z Pieca i Gara przy południowym wjeździe do Tomaszowa Lubelskiego krajową 17-tką.

Jak zmieniło się Roztocze od 1979 roku, kiedy byłem tam po  raz pierwszy? Przede wszystkim ma bogatszą ofertę turystyczną. Naówczas nocowało się w sezonowych schroniskach młodzieżowych, w domach parafialnych, co z dzisiejszej perspektywy brzmi bardzo egzotycznie, lub w ostateczności u gospodarzy po stodołach. Znakowanych szlaków nie ma aż tyle więcej, ale ich przebieg zmienił się przez te lata wielokrotnie. Przybyło natomiast atrakcji turystycznych. To znaczy dzisiaj za takowe uważa się o wiele więcej obiektów, są one dokładnie opisane i oznaczone w terenie. Zamiana sposobu uprawy z wypasu na uprawę roślin odebrała roztoczańskim "halom" wiele dzikości, ale, zwłaszcza w porze kwitnienia rzepaku, dodała malowniczości. Lasy Państwowe pasjami kładące asfalt na drogi leśne doprowadziły do sytuacji, że są one jakościowo lepsze od dróg publicznych. Marsz po  nich niszczy stawy skokowe piechurów, ale możliwość ich wykorzystania pewnie cieszy rowerzystów. W końcu, radością napawa, że niektóre z opuszczonych greko-katolickich cerkwi oraz cmentarzy czy pojedyńczych krzyży zostały objęte ochroną konserwatorską, a nawet odnowione. No i chyba region ten zdobył, może nie w powszechnym, lecz w każdym razie szerszym niż dotychczas odbiorze, status obszaru turystycznego.












wtorek, 7 maja 2019

Gdzie jest ta ulica, gdzie jest ten dom?

Za szkolnych, spędzonych w rodzinnym Białymstoku lat, na zaproszenie kolegi ze szkolnej ławy udaliśmy się odwiedzić dom, w którym mieszkała jego babcia. Było letnie upalne popołudnie. Gdy zamknęła się za nami skrzypiąca furtka poszliśmy ścieżka gęsto obramowaną nieprzyciętymi krzakami w kierunku drewnianego domu. Po kilku schodkach weszliśmy na przeszkloną werandę, a z niej do ciemnego korytarz. W środku panował zapach starego drewna i stały meble pamiętające przedpeerelowskie czasy. W jednym z pokojów na łóżku wśród zdobionych koronkami piernatów leżała starsza Pani. Jej zamknięte oczy i blada cera zdradzały, nawet takiemu szczeniakowi jakim byłem wówczas, że właśnie wybiera się w ostatnią podróż. W sieci pajęczyny bzyczała beznadziejnie zaplątana mucha.

Obraz ten stał się dla mnie swoistym symbolem przemijania zarówno na poziomie osobniczym jak i struktury jaką jest miasto. Białystok prześmiewczo bywał zwanym wojewódzką wsią ze względu na obfitość drewnianej zabudowy. W czasach XIX-wiecznej szybkiej industrializacji szukający pracy mieszkańcy wsi przywozili tu rozebrane na części swoje domy by, po ich złożeniu na wydzierżawionej działce, kontynuować życie jak na wsi. Z kolei inteligencja korzystając z obfitości tego budulca mogła budować ułudę kontynuacji życia w wiejskim dworku (na Podlasiu dwory murowane były zawsze rzadkością). A i kamienicznicy nie gardzili drewnem stawiając czynszówki z tego budulca.


Za każdym razem gdy odwiedzam Białystok staram się wpaść na Bojary. Dzielnica ta położona niespełna kilometr od wizytówki miasta - mieszczącego Uniwersytet Medyczny pałacu Branickich - jest kwintesencją drewnianego, lub jak kto woli, wiejskiego miasta.

Spacerując wąskimi, bywa, że wyłożonymi  koci łbami, uliczkami 
zastanawiam się czy opisana wyżej scena mogła się zdarzyć w domu przy którejś z nich. Mój problem bowiem polega na tym, że nie potrafię zlokalizować tego miejsca na współczesnej mapie miasta. Na przełomie lat 60-tych i 70-tych XX w. Polska szykowała się do gierkowskiego skoku, który prócz industrializacji za zachodnie kredyty polegał też na przyśpieszeniu budownictwa mieszkaniowego. Białystok nie był wyjątkiem, powstała fabryka domów, prefabrykaty z której zasiliły place budów w wielu dzielnicach. Zabudowa weszła na tereny niezabudowane, ale też z wielką bezwzględnością wdarła się na teren tradycyjnej zabudowy jedno- lub kilkorodzinnej. Budowaliśmy wszak drugą Polską, do której nie pasowały nawet najbardziej malownicze lecz zdekapitalizowane domki z ogródkami.

W bezpośrednim sąsiedztwie Bojar powstało osiedle Piasta (od nazwy przebiegającej w pobliżu ulicy). Pod jego budowę rozebrano kilkanaście domów przy ulicy Warszawskiej, znoszono lub zmieniano przebieg całych ulic. Okopowa i Grzybowa zniknęły z całą zabudową, Skorupska, którą niegdyś biegła granica między Koroną a Wielkim Księstwem Litewskim straciła początkową część oraz zabudowę po stronie parzystej. Tworzony wiekami układ urbanistyczny uległ całkowitemu zatarciu, a z nim i styl życia społeczności, której reprezentantką była babcia mego szkolnego kolegi.


Brutalność tych zmian wywołała protesty mieszkańców tradycyjnych domów. Władze trochę odpuściły politykę masowych wyburzeń. W 1988 roku na na IX Ogólnopolskim Sympozjum Architektury Regionalnej uchwalono Kartę Bojarską wzywającą na przykładzie tej dzielnicy do "ratowania miejskich zespołów architektury regionalnej dotychczas pozostających poza praktyką działań konserwatorskich oraz przeciwdziałanie procesom destabilizacyjnym w społecznościach lokalnych".



Po upadku komunizmu arogancję planistów zastąpiła arogancja deweloperów. Nowa zabudowa, tak apartamentowce, jak i przeskalowane jednorodzinne rezydencje wgryzały się w starą zabudowę. Opuszczone drewniaki padały ofiarą podpaleń. Władze miasta przyjęły tymczasem ambiwalentną postawę. Z jednej strony chwaliły się posiadaniem w mieście enklawy tradycyjnej zabudowy, z drugiej robiły niewiele, aby ją chronić. W 2007 roku przyjęto wreszcie miejscowy plan zagospodarowania przestrzennego, wykluczający zabudowę wielorodzinną oraz narzucający nowym budynkom styl opisany w załączonych wzornikach. Był to krok niezbędny, ale nie decydujący. Dzielnica zaczęła odżywać dopiero z rozpoczęciem remontów zdewastowanych domów pozostający we władaniu miasta oraz wraz z wysypem inicjatyw rewitalizacji kulturalnej podejmowanych tak przez instytucje miejskie jak i organizacje społeczne.



Ostatnia przechadzka po bojarskich uliczkach słonecznym, kwietniowym rankiem po raz pierwszy od dawna nie napawała melancholią. Proporcje domów zadbanych do opuszczonych zmieniły się na korzyść tych pierwszych. Szyldy i reklamy na niektórych z nich dowodzą, że nie służą one tylko jako miejsce noclegu. Może jest jednak przyszłość przed Bojarami.