czwartek, 12 grudnia 2019

O urokach podróżowania z psem


Dochodziła druga w nocy. Bezchmurne niebo lśniło gwiazdami. Drogę oświetlały blade promienie księżycowego światła przeciskając się między kosmatymi łapami świerków. Kałuże na drodze ściął już przymrozek. Ponad sznur ludzi prowadzących za uzdy konie wznosił się opar ich oddechów. Od czasu do czasu stukot kopyt i szuranie butów zagłuszane były porykiwaniem odbywających swe gody jeleni. Raz czy dwa ponad wędrująca grupą przetoczyło się pohukiwanie puchacza. Dla osób, które większość września spędziły w gajówce Wyżary w Puszczy Knyszyńskiej odgłosy te były znajome i, w przeciwieństwie do krótkoterminowych gości, nie budziły wśród nich niepokoju. Przejmujące wycie, które nagle dało się słyszeć przed nami było jednak czymś nowym i zaskakującym. Puszczańskie lasy zamieszkiwały wprawdzie wilki, ale początek jesieni to nie czas na ich wokalne popisy. Ponure wycie nie ustawało w miarę,  jak zbliżaliśmy się do celu. W końcu wyszliśmy na skraj polany, w której centrum stała gajówka. Księżyc stał wysoko ponad zabudowaniami. W jego świetle na kalenicy dachu, tuż przy kominie siedział pies i zadarłszy pysk ku górze wył przerażająco. Poznałem go w jednej chwili, do takich wyczynów zdolny był tylko mój Biszkopt.

Dwie godziny wcześniej, gdy dotarła do nas wiadomość o awarii traktora ciągnącego przyczepę z końmi do Warszawy, zostawiłem go smacznie śpiącego na poddaszu gajówki gdzie urządzone były tymczasowe miejsca noclegowe. Na poddasze wchodziło się po drabinie. Biszkopt opanował tą umiejętność, ale tylko jednokierunkowo. Schodzenie w dół przekraczało jego możliwości. Pozostawienie go na poddaszu wydawało się bezpieczną opcją. Nie doceniłem jednak psiej determinacji. Zaniepokojony moją, przedłużającą się, nieobecnością Biszkopt wyruszył na poszukiwania. W szczycie budynku było niewielkie trójkątne okienko, otwarte dla lepszej cyrkulacji powietrza. Przez nie można było wydostać się na chroniący ściany okap, a z niego na połać dachową. Wspinaczka na kalenicę nie przedstawiała już większych trudności, ale nawet z jej wysokości nie można było dostrzec śladów obecności ludzkiego stada. Wobec tej konstatacji oraz faktu, że schodzenie głową w dół nie było nigdy jego silną stroną, emocje przepełniły psią duszę i wylały na zewnątrz w formie potępieńczego wycia. Nocną wyprawę na ratunek koniom zakończyłem ratowaniem siedzącego na szczycie dachu psa.

Po upływie kilku lat spacerując z Podziomkiem i Biszkoptem po Parku Żeromskiego w Warszawie natknęliśmy się na jej znajomego z lat licealnych. Zanim się sobie przedstawiliśmy przywołałem do nogi szwendającego się wokół psa. Chłopak spojrzał na psa, potem na mnie i stwierdził: "Skoro to jest Biszkopt to ty musisz być Filcek". Okazało się, że owej nocy też był z krótka wizytą w Wyżarach. Zapamiętał psa, i tylko w kontekście jego wyczynów, właściciela.

Biszkopt uwielbiał zabawy z patykami. Tu pastwi się nad znalezioną gałęzią. Raz nawet udało mu się ściąć trzymetrowy dębczak.

Jako jedyny z naszych psów Biszkopt lubił pływać. Na zdjęciu towarzyszy mu Samanta - wyżlica rodziców Podziomka.

Od 1984 roku mam w rodzinie psa. Podziomek ma jeszcze dłuższą tradycję styczności z czworonożnym członkiem rodziny. Oboje lubimy podróżować ale, o ile to możliwe, staramy się nie rozstawać z naszymi zwierzakami. Zarówno formy, jak i cele podróży zmieniały się z czasem. Biszkopt, którego życie przypadło na lata 1984-1998, podróżował jeszcze sporo pociągami chociaż, z czasem, proporcje zmieniły się na korzyść samochodu. Po "dachoskoczku" nastała era owczarków szkockich: Dundee (1999-2014) i Harry (2014-) nie mieli (-ją) wątpliwości do czego służy automobil. Ostatnio, przechodząc proces zakupu kolejnego pojazdu, złapałem się na spostrzeżeniu, że znaczną część negocjacji ze sprzedawcą spędziłem na ustalaniu warunków, jakie powinien spełniać samochód, aby pies czuł się w nim wygodnie i bezpiecznie. W każdym razie, przez te lata nagromadziło się sporo historii, których bohaterami byli "psowie"  w podróży. Poniżej, podzielę się wyborem tych najciekawszych.

Podziomek zwykł twierdzić, że Pan Bóg zesłał na naszą drogę owczarki szkockie w nagrodę za to, że wytrzymaliśmy z Biszkoptem pod jednym dachem 14 lat. Jego ekspresywna natura, żywa inteligencja oraz niespotykane łakomstwo powodowały, że generował masę sytuacji, które na długo pozostawały w pamięci. Nie inaczej było i w podróżach. Jako jedyny z całej trójki naszych psów wziął udział  w regularnym obozie wędrownym. Pokonywał dziesiątki kilometrów bieszczadzkich tras i tysiące metrów przewyższenia. Nie dziwota, że na noclegach w bazach namiotowych domagał się równego traktowania z innymi uczestnikami i swojego miejsca na wieloosobowych pryczach. Z początku układał się skromnie w moich nogach. W miarę upływu nocy z wolna przemieszczał się po pryczy. Gdy było mu zbyt ciasno, wyginał grzbiet w łuk odpychając śpiących ludzi na boki. Nie tolerował jednak, gdy ktoś próbował przesunąć go we śnie. Śmiałek był powstrzymywany głuchym, dobywającym się z głębi gardła, charkotem oraz konfrontowany z widokiem błyszczących na czerwono ślepi. Nie było odważnych, którzy kontynuowaliby swe próby.

Podczas tego wyjazdu zakładaliśmy obozowiska w określonych miejscach, skąd już "na lekko" penetrowaliśmy okolice. W obozie pozostawały zawsze dwie osoby, których obowiązkiem było m. in. przygotowanie posiłku. W czasach przedkomórkowych problemem było umówienie się na konkretną porę powrotu i, w konsekwencji, przygotowanie  posiłku  na właściwą godzinę. Jednak nie przy Biszkopcie. Na 20 minut przed powrotem grupy pies zjawiał się w obozowisku, witał serdecznie z dyżurnymi i powracał biegiem do wędrowców. Był to znak, że pora wstawiać kociołek z wodą na ognisko. Za to pozostawienie psa do pilnowania obozowiska, w dniu kiedy trasa wiodła  przez park narodowy, miało dosyć dramatyczne konsekwencje. Kiedy Biszkopt pogodził się z faktem, że nie dogoni już grupy (po ok. 2 godzinach trzymania na smyczy) wziął się do poważnego doglądania obozowiska. Traf chciał, że pomiędzy naszymi namiotami postanowiło przejść stado owiec. Biszkopt nie chciał na to intruzom pozwolić, co z kolei za akt agresji uznały owczarki podhalańskie pilnujące stada. Starcie 18 kilogramowej psiny z trzema 40 kilogramowymi brytanami miało łatwy do przewidzenia skutek. Mężnie odgryzający się obrońca namiotów zrejterował do wydrążonego pnia przydrożnej wierzby, gdzie mając zabezpieczone tyły dawał odpór napastnikom. Przybyli z pomocą juhasi odwołali swoje psy, zapewnili  struchlałych dyżurnych, że Biszkopt miał szczęście, iż nie został  rozerwany na strzępy i oddalili wraz z całym stadem.

Nazajutrz udałem się z psem do weterynarza w Lutowiskach, bo pamiątką po tej przygodzie była wygryziona w udzie dziura wielkości monety pięciozłotowej. Gdy czekaliśmy na przystanku na autobus PKS-u (takim środkiem transportu też się przemieszczaliśmy) zobaczył nas nieco podochocony alkoholem pracownik leśny. Biszkopt, może ze względu na mazurskie pochodzenia, a może na swoją wielorasowość, wzbudzał żywe zainteresowanie mieszkańców prowincji i terenów wiejskich. Tak było i tym razem. Pan zbliżył się, obejrzał pieska i rzeczowo spytał za ile go sprzedam. Biszkopt grzecznie siedział w swoim kagańcu ze względu na zbliżająca się podróż autobusem. Nie zrażony odmową sprzedaży leśnik nagle pochylił się nad nim i zaczął macać po karku i bokach. Wypity alkohol nie pozwalał mu dojrzeć narastającej wściekłości w oczach psa. Zanim zdążyłem odciągnąć faceta, wetknął palec między pręty kagańca. Po chwili wymachującym zakrwawionym paluchem krzyczał w moja stronę: "Ostry jest! Ja go kupię! Cena nie gra roli!"

Bitwa o patyk. Wygląda groźnie, ale był to pies kochający nasze dzieci.
Po operacji rekonstrukcji zerwanych wiązadeł. Kaganiec uniemożliwiał Biszkoptowi wygryzienie licznych szwów.



Dundee był psem wycofanym. Jako szczeniak długo odmawiał przebywania z ludźmi w jednym pomieszczeniu, wybierając w domu niezasiedlony pokój lub, gdy towarzystwa nie dało się uniknąć, najodleglejsze kąty wspólnego pomieszczenia. Było to pewnie skutkiem braku socjalizacji na etapie wczesnego szczenięctwa oraz stosunkowo późnego trafienia w nasze ręce. Gdy miał pół roku wybrał się z nami na wycieczkę do Drohiczyna. Wynajmowaliśmy duży dom, więc mógł zająć osobny pokój. Dzielnie spacerował po okolicy, ale wdrapawszy się na Górę Zamkową odmówił schodzenia, bo było zbyt stromo. Do podnóża góry dotarł niesiony na rękach. Z czasem okrzepł, nabrał wiary w siebie oraz zaufania do ludzkich członków swego stada. Był pięknym, budzącym podziw i zainteresowanie psem, ale obcych trzymał na dystans. Poproszony przez nas tolerował nawet głaskanie, ale jego mina i mowa ciała zdradzały, z jakim trudem znosił takie spoufalanie.

Natura owczarka kazała mu otaczać opieką wszelkie stworzenie, które uznał za członków stada. Gdy miał 18 miesięcy pojechaliśmy do gospodarstwa agroturystycznego w pobliżu Białego Boru na Pojezierzu Pomorskim. Właściciel hodował duże stado drobiu. Towarzystwo było dosyć rozwydrzone, kury i kaczki potrafiły w poszukiwaniu pożywienia zaglądać do domu. Dundee wkrótce zrobił z tym porządek. Gdy przebywał na podwórku, pierzaste stadko było zapędzane  na trawnik, czujnie doglądane ale, nie daj Boże, aby ktoś próbował się od niego odłączyć. Był wtedy bezwzględnie zapędzany z powrotem do stada. Na podwórku miał panować ład, a jego egzekutorem był owczarek! Zaskakująca była też jego umiejętność współpracy z końmi. Nie tyle ze zwierzętami przebywającymi w stajni czy na pastwisku, ile wykonującymi pracę. Razu pewnego zamówiliśmy przejażdżkę bryczką. Znajdowaliśmy się "daleko od szosy", więc właściciel pozwolił mi powozić, a Dundee mógł swobodnie biegać wokoło. Zamiast tego, trzymał się blisko bryczki, albo biegnąc równolegle do konia, albo lokując się centralnie tuż za tylną osią pojazdu.

Dundee pomaga ciągnąć bryczkę.

Wśród kwiatków - zdjęcie bardzo  pasuje do charakteru  psa.

Na oszronionej Polanie Białowieskiej.

Co masz dla mnie Panku?

W podróży.


Jakby troszcząc się o stan swego bujnego futra, Dundee unikał wody. Mógł brodzić, czy wyławiać blisko rzucone kijki, ale zanurzenie grzbietu było nie do pomyślenia. W tle mógł być też incydent z młodych lat, kiedy to hasając po nabrzeżnej promenadzie Jeziora Ostródzkiego pies wbiegł do jeziora. Zmylił go masowy zakwit glonów, które pokryły taflę wody gęstym, zielonym kożuchem. Biedny Dundee nie odróżnił ich, w pełnym biegu, od sąsiedniego trawnika! Zanurzył się wraz z głową, a kiedy wyszedł na brzeg otrząsając się z obrzydzenia, jego ruda sierść poprzetykana była zielenią glonów. Postawiony przed wyborem: komfort własny, albo dobro stada, potrafił się jednak przełamać. Święty Kamień na Zalewie Wiślanym znajduje się około 20 metrów od brzegu, ale głębokość wody wokół nie przekracza 40 cm. Człowiekowi sięga raptem do kolan, jednak pies wielkości owczarka szkockiego już traci tam grunt. Dundee bardzo zaniepokoił się widząc całą grupę rodziny i znajomych oddalających się od brzegu w kierunku Kamienia. Najpierw biegał wzdłuż brzegu skomląc i poszczekując, ale widząc, że nie zmienimy naszych planów, wlazł do wody, brodząc, a w końcu wręcz płynąc. Był to jedyny raz w jego życiu, gdy zrobił to dobrowolnie! W nagrodę został podsadzony i mógł podziwiać okolicę z wysokości Świętego Kamienia.

Rzadki widok -  Dundee w wodzie

Aport letni
Aport zimowy
W stronę słońca...

Czasem pies musiał się po prostu wybiegać.

Harry, w przeciwieństwie do innych naszych psów, przeszedł szkolenie i uzyskał tytuł psa towarzyszącego. Z tego względu, lecz przede wszystkim z powodu stabilnego charakteru i ogólnie życzliwego stosunku do świata zdecydowaliśmy, że może z nami jeździć także zagranicę. Tak więc Harry jest posiadaczem psiego paszportu i robi z niego użytek (Bogiem a prawdą, jeszcze żadne służby nie chciały go sprawdzać). Był już trzykrotnie w Chorwacji i dwa razy we Włoszech, a jako że podróżujemy nad Adriatyk samochodem, poznał też odpowiednie kraje tranzytowe. Owczarek szkocki jest obecnie mało popularną rasą, jednak publika całego świata oglądała lub, rzadziej, czytała "Lessie wróć!". Harry jest więc obiektem międzynarodowego podziwu, nie tylko ze względu na swoją urodę, lecz i przez popularność swej literacko-filmowej poprzedniczki. A, że jest czuły na objawy zainteresowania i odwzajemnia je okazywaniem psich uprzejmości, każdy nasz wyjazd jest kolekcjonowaniem hołdów wyrażanych w różnych językach i na różne sposoby. W naszym rankingu takowych najwyżej znalazło się określenie "La bestia bellissima", usłyszane w Trieście oraz filozoficzne "My life got completed" sformułowane przez młodego Brytyjczyka po wylewnym przywitaniu się z Harrym na dalmatyńskiej wyspie Hvar.

Harry nad Adriatykiem.

Na wyspie Krk trafiliśmy na "Plaźe za pse"

Na nadmorskim bulwarze w Zadarze.

Wizyta w restauracji też może być przyjemnością.

Odpoczynek  podczas zwiedzania

Triest: Poznajmy Umberto Saba

Harry jest też wodniakiem. Pierwszą wycieczkę kajakową po kurpiowskim odcinku Pisy odbył w wieku 9 miesięcy. Wtedy jeszcze trzeba było pomagać mu w wejściu na pokład, ale z czasem bezbłędnie opanował tę sztukę, a gdy już się tam znalazł, zasiadł na dziobie i zajmował się wypatrywaniem na brzegach ludzi i zwierząt. Gdy ich nie było przez dłuższy czas, trochę się nudził, popiskiwał i skomlał, ale gdy już coś zoczył, przybierał imponujące pozy i był gotów przyjąć należne mu objawy zainteresowania. Takie zachowanie wyróżnia go spośród innych napotkanych po drodze psiaków. One zazwyczaj szczekają, gdyż postrzegają dziwny obiekt pływający z psem na pokładzie jako zagrożenie, podczas gdy Harry widzi w tych sytuacja okazję, by podkreślić swą wyjątkową rolę. Widok czworonoga na kajaku, czy kanoe, przemawia zresztą do widzów równie silnie, jak obraz Biszkopta wyjącego na dachu, Niejednokrotnie, nawet kilka dni po odbytym spływie, spotykaliśmy ludzi, którzy na widok Harrego pytali: "A to wy spływaliście razem z psem po rzece?"

Chociaż niesłychanie pewny w kontaktach z ludźmi i innymi psami, Harry jest tylko zwierzątkiem, które niepokoją niektóre napotkane na drodze obiekty i zjawiska. Do takich należały wszelkie konstrukcje drewniane, zwłaszcza te z prześwitem pomiędzy poszczególnymi deskami. Na wyjazdach często trzeba było przejść po takiej kładce lub skorzystać z podobnego pomostu. Prowadzony na smyczy pies pokonywał je biegiem, gdy zaś szedł luzem, często wybierał pokonanie przeszkody w bród. Pomimo niechęci do kąpieli zdarzał mu się też paniczne skoki na głębię. Żywioł wodny okazywał się mniej straszny, niż przebywanie na ażurowej konstrukcji drewnianej. Gdy Harry miał cztery i pół roku wybraliśmy się z nim nad Stawy Milickie. Okolica obfitowała w wodę, a co  za tym idzie, różnego rodzaju konstrukcje drewniane, przez które wiodły nasze drogi. Ku naszemu zdumieniu, pies wdrapał się na pierwszy spotkany, garbaty, mostek gdzie przybrał postawę imponującą, by pokazać, że okres lęku ma już za sobą. Na kolejnym wyjeździe z powodzeniem zmierzył się też z pokonywaniem drewnianych, ażurowych schodów w pensjonacie, w którym mieliśmy zamówiony nocleg. Harry oswoił więc swoje lęki i co więcej, zdaje się czerpać z tego faktu swoistą satysfakcję.

Kajakowanie na Pisie

... na Warcie
... na Narwi

Zamiast wejść na taką konstrukcję ...

... już lepiej wskoczyć do wody.

Na drewnianej wieży widokowej też było dosyć strasznie.

Tu już bez strachu na drewnianym mostku.
Albo na drewnianej ławce.

Co tam robisz?

Na tę skałę można się było dostać tylko w kanoe.

Właśnie na takim.

Harry - wilk morski.

Od początku 2017 roku zdarzają nam się wyjazdy z dwoma psami. Ten drugi to Vinyl, kundelek zabrany przez moją starszą córkę ze schroniska na warszawskim Paluchu. Bóg jeden wie, co przeżył w pierwszych trzech latach swego życia, ale skłonność do gorączkowego wyszukiwania i pożerania wszelkich śmieci oraz sztywny staw biodrowy wskazują, że nie było to szczęśliwe dzieciństwo. W rezultacie, trafił do rodziny osobnik lękowo-agresywny, nieufny wobec wszystkich obcych osób, większych psów, rowerzystów, biegaczy, a nawet samochodów. Otoczony miłością, opieką behawiorysty oraz poddany odpowiedniej kuracji medycznej powoli zamieniał się w psią przytulankę oraz bohatera Instagramu. Jednym z ważnych elementów jego resocjalizacji była możliwość kontaktów z psem o tak stabilnej psychice, jakim jest Harry. Wspólne wyjazdy pozwalały psom przebywać dłużej ze sobą, a i wystawiały Vinyla na nowe sytuacje, w których musiał się odnaleźć.

Celem jednej z pierwszych wspólnych wycieczek była Srebrna Góra w Górach Sowich. Pieski sprawowały się grzecznie, tolerowały psa rezydenta w pensjonacie oraz, pod stołem, uczestniczyły w naszych śniadaniach. Któregoś dnia wybraliśmy się na spacer śladem dawnej kolei zębatej wspinającej się na przełęcz Srebrnogórską. Pogoda była niepewna, ludzi na trasie niewielu, więc zdecydowaliśmy się spuścić psy ze smyczy. Vinyl wiernie trzymał się grupy, Harry odbiegał dalej, ale wiedzieliśmy, że wróci na komendę. W pewnej chwili jednak Vinylek zniknął. Trwało dłuższą chwilę, nim go zlokalizowaliśmy. Po stoku, który trawersował ślad po kolejce, gonił sarnę. Najpewniej ona odwodziła go od swoich koźląt. Pies był w amoku myśliwskim, nie reagował na nasze wołanie. Sarna w końcu mu jednak umknęła, ale Vinyl uparcie penetrował stok w jej poszukiwaniu. Czasem przebiegał całkiem niedaleko, nie słysząc nas jednak i nie zauważając. Harry w tym czasie siedział na ścieżce obserwując swego kolegę i naszą desperację. W momencie, kiedy po raz kolejny Vinyl znalazł się w pobliżu, zdecydował się na działanie. Podbiegł i przeskoczył nad nim, po czym zaczął spychać ciałem w dół stoku, w naszym kierunku. Po chwili, kryzys był zażegnany. Zziajany i nie do końca przytomny Vinyl znalazł się na smyczy, a Harry mógł odebrać porcję należnych mu pochwał. W stadzie powinien panować porządek, a uganianie się za sarnami nie mieściło się w definicji tego słowa. Harry musiał temu przeciwdziałać i tak też zrobił.

Dwaj przyjaciele.

Koncentrowanie uwagi

Wspólna zabawa

Kto bliżej Panka, ten ważniejszy.

Na spacerze.

Vinyl w podróży samochodem.

Podróżowanie z czworonogiem przypomina trochę podróż z małym dzieckiem. Wymaga specjalnych przygotowań,  nakłada ograniczenia, wywołuje nieprzewidziane sytuacje stresowe. Z ilu to ciekawych miejsc - noclegowych, gastronomicznych, kulturowych - trzeba zrezygnować z powodu braku akceptacji zwierząt. My zabieraliśmy nasze córki na wycieczki, kiedy jeszcze nosiły pieluchy. Pewnie dlatego nabraliśmy dystansu, który pozwala nam planować i realizować wyjazdy z psami. Z drugiej jednak strony, ile ciekawych miejsc, poznanych ludzi, a w końcu zwyczajnej frajdy, dostarcza nam pies podróżnik. Czasem, gdy mamy kłopoty z poprawnym umiejscowieniem w czasie i przestrzeni jakichś wyjazdowych wspomnień, wystarczy powiedzieć: "To było wtedy, gdy Biszkopt/Dundee/Harry/Vinyl zachował się tak i tak." Kolory fotografii z podróży z czasem blakną, ale wspomnienia wyczynów naszych ulubieńców pozostają wciąż barwne. Czego najlepszym dowodem jest niniejszy tekst.

piątek, 15 listopada 2019

Świętokrzyskie atrakcje miasteczek tranzytowych


Droga od Opatowa zataczając łagodny łuk poczęła się obniżać. Ponad rozległą doliną Koprzywianki ukazały się wzgórza obramowujące ją od zachodu. Minęliśmy tablicę graniczną Klimontowa. Zanim pojawiły się pierwsze zabudowania, ponad opadające w dolinę stoki wychynęły dachy dwóch kościołów: czerwony i zielony. Ten pierwszy jest bardzo stromy i zwieńczony smukłą sygnaturką. Zanim zniknął za zakrętem, zoczyliśmy jeszcze kremowy, manierystyczny szczyt fasady oraz daszki kryjące przyległe kaplice. Ten drugi pnie się ku górze majestatyczną kopułą zwieńczoną strzelistą latarnią i krzyżem. Kopułę flankują dwie niższe od niej wieże, przykryte barokowymi hełmami. Wkrótce i ta świątynia została z tyłu, natomiast pojawił się widok na dachy miasteczka, a na horyzoncie, na taflę wód zbiornika szymanowickiego. Mijając dwa skrzyżowania, jakieś warsztaty i sklepy, chaos przydrożnych reklam, dotarliśmy do tabliczki wyznaczającej granicę miejscowości. Kierowcy poruszającemu się zgodnie z przepisami przejazd tą trasą zajmuje nie więcej, niż trzy minuty.

Widok Klimontowa z DK 7; za Google StreetView

Każdy z nas, bez względu na to, jakim środkiem transportu podróżuje, zna takie miejsca. Miejscowości w których, nawet jeśli zasłużyły na zachęcający opis w przewodnikach turystycznych, zazwyczaj nie mamy ochoty i szansy się zatrzymać, bo a to do celu jest zbyt daleko, a to zbyt blisko, terminy nas gonią, a i pierwsze wrażenie bywa odstręczające. Jeśli zatrzymujemy się, to dlatego, że wynika to z rozkładu jazdy, albo z deficytu paliwa w baku, lub kofeiny w organizmie. Symbolem takich miejsc jest dla mnie Kutno, skryte za solidnym budynkiem dworca kolejowego oraz Mława, której rozmiarów i atrakcji można się tylko domyślać, gdyż rozsądek nakazuje zachować czujność w gęstniejącym podmiejsko ruchu na drodze krajowej nr 7. Świętokrzyskie ma dosyć bogatą listę miasteczek tranzytowych. Mój ranking obejmuje Opatów, Klimontów, ba, nawet i Chęciny. Pragnąc wypełnić białe plamy na mapie województwa, listopadowy wyjazd zaplanowałem tak, aby poznać bliżej dwa pierwsze miasteczka.

Listopadowe wypady turystyczne obciążone są sporym ryzykiem niepowodzenia. Dni są krótkie, a  pogoda niepewna. Dlatego ważne jest dobrze dobrane towarzystwo oraz odpowiednia przestrzeń w miejscu noclegu, gdzie w długie listopadowe wieczory można oddać się grom i zabawom towarzyskim. Warunki te zostały spełnione - silna grupa, w której oprócz dwóch psów, Podziomka i starszej córki znalazła się też moja siostra oraz narzeczony córki, spędzała wolny czas w osobno stojącym budynku kuchennym gospodarstwa agroturystycznego w Plancie pod Iwaniskami, grając we "Wsiąść do pociągu Europa". Jako, że prawie każdemu udało się wygrać którąś z partii, takie spędzanie wieczorów powszechnie uznano za bardzo udane!

Planta to schludna wieś, a właściwie przysiółek pobliskiej Tęczy, rozciągnięta wzdłuż wysadzanej wiekowymi lipami drogi. Leży przy południowo-wschodnim krańcu Gór Świętokrzyskich, tak blisko gminnych Iwanisk, że zegarki można w niej regulować według zegara z iwaniskiej wieży kościelnej, którego wprawdzie nie widać, ale doskonale słychać, jak wybija kolejne kwadransy i godziny. We wsi znajdował się dwór, którego ostatnimi właścicielami byli członkowie rodziny Morawskich. W czasie II Wojny Światowej znalazł w nim schronienie uciekający z Warszawy przed gestapo pisarz Jan Parandowski z żoną i dwojgiem dzieci. Uszkodzony budynek zniknął po wojnie rozebrany na cegłę przez okolicznych mieszkańców. Zachowany park dworski został rewitalizowany z funduszy poprzedniej perspektywy finansowej UE, ale było to na tyle dawno, że znowu popada w zaniedbanie. Jak to często bywa, łatwiej jest znaleźć środki na inwestycję, niż na jej utrzymanie.

Widok z Planty na Iwaniska ze wzgórzami Pasma Iwaniskiego w tle.

Archiwalne zdjęcie dworu w Plancie (lata trzydzieste XX wieku, ?)
 Z Planty do Opatowa, czy Klimontowa, jest mniej więcej tak samo daleko. Do Klimontowa dojeżdża się jednak inną, niż opisana wcześniej trasą. Wiodąca doliną Koprzywianki droga nr 758 jest bardzo malownicza, ale  na wjeździe do miasteczka nie daje możliwości zobaczenia naraz jego dwóch kościołów. Obydwa wznoszą się na pagórkach, znacznie ponad poziomem okolicznych ulic. W dniu naszych odwiedzin trudno było jednak podnieść ku nim wzrok, a tym bardziej skierować obiektyw kamery, gdyż pogoda postanowiła przetestować naszą wodoodporność. Zielonodachy kościół św. Józefa jest pomniejszoną wersją lwowskich Dominikanów. Dzieło włoskich architektów budowane ponad 100 lat, w niespokojnych czasach XVII i XVIII wieków, przerasta skalą wszystko, co zbudowano w Klimontowie do czasów bieżących. Owalne wnętrze wyposażono w stylu barokowym, choć jest dalekie od przeładowania zdobieniami. Sąsiedni czerwonodachy kościół św. Jacka, choć jego budowę zakończono ledwie kilkanaście lat przed rozpoczęciem budowy kościoła św. Józefa, prezentuje zupełnie inny, późnorenesansowy styl. Obie świątynie spoglądają na siebie ponad szeroką na około 200 metrów łąką. Trwający obecnie remont wnętrz uniemożliwia zwiedzanie. Ciekawostką jest, iż pod progiem kruchty kościoła św. Jacka odkryto doczesne szczątki założyciela miasta i twórcy potęgi swego rodu - Jana Zbigniewa Ossolińskiego. Naprzeciwko kościoła św. Józefa mieści się urząd gminy (a wkrótce znowu miasta) oraz oddział banku spółdzielczego. Okazały budynek był niegdyś własnością doktora Jakuba Zysmana, który prócz ratowania zdrowia mieszkańców, przysłużył się miejscowości działając na rzecz utworzenia tu poczty, stacji telegraficznej oraz kasy zapomogowo-pożyczkowej. Jego synem był Bruno Jasieński, poeta futurysta i werbalny rewolucjonista, zgładzony podczas represji stalinowskich. Jeszcze jeden z tych, którzy szukali szczęścia tam, gdzie być go nie mogło. Kilka ładnie odnowionych kamieniczek oraz schludny, harmonijnie zabudowany rynek potwierdzają miejskie aspiracje Klimontowa. Jedynie budynek dawnej synagogi straszy oczodołami zabitych deskami okien, cierpiąc tak z powodu braku pomysłów na jego wykorzystanie, a może i środków na realizację stosownych idei.


Kosciół św. Józefa w Klimontowie

Ołtarz główny w  kościele św. Józefa

Organy w kościele św. Józefa

Malowidła na kopule kościoła św. Józefa

Nawa główna kościoła św. Józefa

Pomnik ku czci powstańców styczniowych wystawiony w 1924 roku przed kościolem św. Jó

Kościół św. Jacka w Klimontowie

Kamienica Jakuba Zysmana, obecnie urząd gminy i bank

Placyk naprzeciwko kościoła św. Józefa

Opuszczona synagoga w Klimontowie


Opatów ma historię znacznie dłuższą od Klimontowa. Był wzmiankowany już z końcem XII wieku - Długosz w swej kronice umieszczał tu w owym czasie pierwszą w Polsce komandorię zakonu templariuszy, a  mury najstarszego w mieście zabytku - kolegiaty św. Marcina - też pamiętają ten wiek. Za Rzeczpospolitej Obojga Narodów był miejscem sejmików szlachty województwa sandomierskiego. W XIX wieku miasto zostało siedzibą istniejącego do dzisiaj powiatu i, choć jest jednym z najmniejszych miast powiatowych w Polsce, to jednak trzykrotnie przewyższa liczbą mieszkańców Klimontów. Jako, że ludzie ci muszą gdzieś mieszkać, zabudowa, nawet w najstarszej części miasta, jest poprzetykana blokami z czasów PRL-u. 


My przyjechaliśmy tu w Dzień Niepodległości, kiedy miasto pławiło się w promieniach listopadowego słońca. Na długachnym, ćwierćkilometrowym rynku ciągnął się rząd kramów, powiewały flagi narodowe, a z kolegiackich głośników ponad ulicami niosły się słowa pieśni religijnych i patriotycznych. Dzieciarnia i starsi zwolennicy pirotechniki odpalali kapiszony i petardy hukowe, ku przerażeniu czworonożnych uczestników wycieczki. To tłumaczy brak dokumentacji fotograficznej tego miejsca. 



Podobnie jak w Klimontowie, panoramę miasta zdobią dwa kościoły spoglądające na na siebie z sąsiednich wzgórz. Po jednej stronie rzeczki Opatówki wznosi się wspomniana kolegiata pod wezwaniem św. Marcina, a po drugiej, w miejscu najstarszej lokacji, kościół i klasztor bernardynów. Ten drugi, dzięki otoczeniu solidnym murem, wytrzymał w roku 1502 najazd tatarski. Z pary świątyń opatowskich, uznawany jest za historycznie mniej cenny i dlatego zwiedzanie wnętrz zazwyczaj trzeba ograniczyć do widoku z kruchty na nawę główną. Za to spod klasztoru wspaniale widać kolegiatę! Po północnej stronie rzeczki zbocza doliny szybko się wznoszą, a ulice często wytyczone są dnem lessowych wąwozów. Na tarasowatych zboczach doliny, za budynkiem liceum, w miejscu zwanym Greki, znajdował się przez około 60 lat, na przełomie XVIII i XIX wieku, prawosławny cmentarz grecki. Społeczność ta miała wówczas w Opatowie swoja parafię. Jej członkowie, trudniący się handlem i jubilerstwem, żyli w mieście aż do ewakuacji ludności prawosławnej podczas I Wojny Światowej. Na Grekach znajduje się skromne upamiętnienie dawnego cmentarza, ze zniszczoną blaszaną tabliczką. Nieco więcej nagrobków, w formie lapidarium, ostało się na cmentarzu żydowskim, wchodzącym dzisiaj w skład parku miejskiego. Budynek szkoły, chyba najbardziej monumentalny po zabytkach sakralnych obiekt miasta, wzniesiono jeszcze przed wybuchem II Wojny Światowej, ale wyposażono i oddano do użytku już po jej zakończeniu.



Kościół bernardynów w Opatowie


Spoza tych murów mieszkańcy Opatowa bronili się przed Tatarami w 1502 roku
Nawa główna kościoła bernardynów

Widok na kolegiatę św. Marcina ponad murami klasztoru bernardynów.



Zniszczona tablica upamiętniająca cmentarz grecki.
Liceum Ogólnokształcące im Bartosza Głowackiego w Opatowie

W tym budynku mieściła się kasa powiatowa zdobyta w 1863 roku przez powstańców styczniowych.

Najstarsza część Opatowa jest ulokowana na wzgórzu.

Kolegiata św. Marcina jest najcenniejszym zabytkiem Opatowa. Widoku jej wyniosłego dachu z sygnaturką i ukrytymi za drzewami romańskimi wieżami nie sposób pominąć podróżując którąkolwiek z przecinających miasto dróg. Wraz z sąsiadującą z nią, o ponad 300 lat młodszą, Bramą Warszawską, fałszywie obiecują, że za nimi kryje się dalsza średniowieczna zabudowa. Wnętrze Kolegiaty jest w całości pokryte polichromiami pochodzącymi głównie z XVIII wieku. Na ścianach prezbiterium i północnego końca transeptu ukazane są wielkie sceny zwycięskich bitew stoczonych przez Królestwo Polskie i Rzeczpospolitą. Na sklepieniu naw bocznych wymalowano iluzjonistyczne okna, pilastry, kapitele i inne elementy architektury oraz roślinne ornamentya w nawie głównej sceny z życia patrona świątyni. Pod szarżującą na Turków pod Wiedniem husarią znajduje się bezcenny zespół rzeźby sepulkralnej - renesansowy nagrobek Krzysztofa Szydłowieckiego - Kanclerza Wielkiego Koronnego, właściciela Opatowa i odnowiciela kolegiaty oraz epitafia członków jego rodziny. Z lewej strony spoczywają dzieci Kanclerza - dwaj synowie i córka. Nagrobek czteroletniego Ludwika Szydłowieckiego jest pierwszym tego rodzaju upamiętnieniem śmierci dziecka powstałym na północ od Alp. Poniżej śpiącej snem wiecznym postaci Kanclerza ciągnie się długa mosiężna płyta, przedstawiająca słynny ''lament opatowski'' - scenę rozpaczy po jego śmierci. Ukazano na nim 41 misternie wygrawerowanych postaci, oddanych ze szczegółowością, która pozwala specjalistom dyskutować, czy figury króla Zygmunta Augusta i fundatora płyty - hetmana Jana Tarnowskiego - są rzeczywiście podobne do pierwowzorów. Ludziom towarzyszą psy i sokoły, symbole wierności i dzielności. Zabytkami zgromadzonymi w świątyni można by obdzielić wiele kościołów i muzeów. Dość powiedzieć, że znajdują się one nawet w tak utylitarnej części budowli, jaką jest kruchta (prawda, w przeszłości będąca kapitularzem). Tam właśnie odkryto najstarsze gotyckie malowidło ścienne ze sceną męki Pańskiej, datowane na  lata siedemdziesiąte XV wieku. Kolegiata jest jednym z tych miejsc, które opuszcza się z żalem, że na jej zwiedzanie nie miało się więcej czasu.


Kolegiata św. Marcina i Brama Warszawska

Brama Warszawska od strony miasta.

Romański fronton kolegiaty św. Marcina

Gotyckie malowidła w kruchcie kolegiaty.

Ołtarz w nawie bocznej z obrazem Matki Boskiej z Dzieciątkiem z XVI wieku namalowanym przypuszczalne przez Timoteo Viti z Urbino.

Fragment malowidła przedstawiającego Bitwę pod Wiedniem w transepcie kolegiaty. 

Nagrobek Krzysztofa Szydłowieckiego z Lamentem Opatowskim (w dolnej części).

Nagrobek czteroletniego Ludwika Szydłowieckiego.

Fragment Lamentu Opatowskiego z psami.

Fragment Lamentu Opatowskiego z sokołami.

Polichromie na sklepieniu nawy bocznej.

Polichromie na sklepieniu nawy głównej.

Organy w kolegiacie św. Marcina.

W przestrzeni powietrznej ponad kolegiatą panował spory ruch.

Portal i drzwi z kaplicy Najświętszego Sakramentu do kolegiaty.
Wśród uczestników naszej wycieczki panował pewien niepokój o to, z jaką ofertą gastronomiczną w regionie położonym z dala od wielkich miast przyjdzie nam się zetknąć. Niepotrzebnie! Opatowska przyhotelowa restauracja nie dość, że zlokalizowana w dawnym młynie, to swobodnie nadąża za współczesnymi trendami. Skoro to listopad, serwuje gęsinę. Oferuje też szeroką gamę produktów regionalnych, w tym krówkę opatowską, stanowiącą prawdziwy wehikuł promocyjny miasta. Klienci są nią częstowani po zakończeniu posiłku, ale stanowi ona też dodatek do deserów, np. sufletu czekoladowego, czy pieczonej śliwki szydłowskiej. Producentem tych słodyczy jest miejscowa spółdzielnia mleczarska, która już od wczesnych lat 90-tych XX wieku nie zajmuje się tradycyjnie rozumianym przetwórstwem mleczarskim, umościwszy się mocno w branży cukierniczej. Natomiast na obiad w Łoniowie trafiliśmy nieco z przypadku. Na miejscowym przystanku autobusowym odbieraliśmy bowiem dojeżdżającego uczestnika naszej wycieczki. A ponieważ lało jak z cebra, w poszukiwaniu dachu nad głową i łyka rozgrzewających napojów schroniliśmy się w zamienionym na hotel pałacu Moszyńskich. Miejsce ciekawe historią - żona hrabiego Jerzego Moszyńskiego, który zbudował pałac w Łoniowie, miała zdradzać go z malarzem Wojciechem Kossakiem. Ale co tam zdrady małżeńskie, tutejsza restauracja oferowała ciekawe menu, zawierające potrawy na bazie dyni, z których najciekawszy był sernik o boskim smaku, choć z wyglądem absolutnie nie kojarzącym się z serowym pochodzeniem. Tak się rozochociliśmy, że następnego dnia zapragnęliśmy spożyć tam regularny obiad, ale okazało się to niemożliwe. Restauracja otwiera swoje podwoje wyłącznie w weekendy, ale już nie w pozostałe dni wolne od pracy, a my pragnęliśmy odwiedzić ją w Dzień Niepodległości.
Pałac w Łoniowie; za profilem FB pałacu.

Amatorom eksperymentów kulinarnych zostawiamy zaś wyroby pizzerii Joke (bardzo właściwa nazwa) w Iwaniskach, która serwuje m. in. pizzę Vege obficie posypaną zielonym groszkiem z mrożonki oraz (uwaga! uwaga!) pizzę Chocolate z nutellą, snickersem, herbatnikami i bitą śmietaną. Nie mogę sobie wybaczyć, że jej nie zamówiłem.

Wizyta w miejscowości, w której dotychczas bywało się tylko przejazdem, jest jak spotkanie z osobą, z którą wcześniej rozmawialiśmy tylko przez telefon. W krótkim czasie dowiadujemy się o niej więcej, bo informacje czerpiemy wszystkimi zmysłami. Zazwyczaj odkrywamy jej zalety i wady nie dość eksponowane, czy nazbyt skrywane w mediach tradycyjnych i elektronicznych. Ciekawostki zastane na miejscu skłaniają ku poszukiwaniu informacji o ich znaczeniu i genezie. Nawet krótka wycieczka pozwala też poznać mieszkańców, jeśli nie w osobistych kontaktach, to poprzez ich stosunek do dziedzictwa i współczesności swej miejscowości. Jednak decyzję o przyjeździe do konkretnej miejscowości podejmujemy zazwyczaj pod wpływem informacji, że znajduje się tam coś, co nas zaciekawi. Dlatego z wizytą w Kutnie wstrzymuję się do czasu odrestaurowania Pałacu Saskiego, jak zwie się w tym mieście stację poczty saskiej łączącej w XVIII wieku Warszawę z Dreznem.