sobota, 12 grudnia 2020

Kaszuby, czyli genealogia w pięknych okolicznościach przyrody

Gazeta Toruńska z 11 stycznia 1903 roku doniosła w rubryce Prusy Królewskie z Pomorzem: „Ksiądz wikary Donderski z Altschottland (?) wyratował z toni chłopca. W pobliżu domu sierót ślizgało się po lodzie Raduni kilku chłopców. Jeden z nich zarwał się. Chłopiec, zanim go z narażeniem własnego życia wyratował młody kapłan, był już dwukrotnie pod lodem.” Altschottland to obecnie Stare Szkoty, osiedle położone między gdańskim Starym Przedmieściem a Orunią. Sierociniec po 113 latach służby przeobraził się teraz w gdańską siedzibę Polsko-Japońskiej Akademii Technik Komputerowych. Natomiast wikary Donderski to stryj mojej babci ze strony ojcowskiej. Stałem właśnie przed jego grobem na cmentarzu w Kartuzach. Młody kapłan (w ów styczniowy dzień liczący sobie lat 26) pozostał młodym do końca swych dni. Wcześnie wyawansował wprawdzie na proboszcza kartuskiej parafii, ale też wcześnie, bo w wieku 39 wiosen rozstał się był z ziemskim padołem. Wizyta na cmentarzu zwykle skłania do refleksji. Mnie jako pierwsza naszła trywialna wątpliwość: Jakim cudem kanał Raduni mógł niegdyś nieść tyle wody, że wpadnięcie doń groziło utonięciem? A swoją drogą ciekawe jakim sposobem pamięć o przodkach przenosi się przez pokolenia. Oczywiście w przypadku osób publicznych, a takimi na przełomie XIX i XX wieku byli księża, łatwiej jest trafić na pisemne wzmianki o ich działalności i dokonaniach.
W moim przypadku wyszukiwanie śladów przodka w sutannie zaczęło się od fotografii. Nie byle jakiej, ale najstarszej fotografii w rodzinnym albumie. Przedstawia ona absolwentów seminarium nauczycielskiego w Grudziądzu i została wykonana w połowie lat 50-tych XIX wieku. Jednym z przedstawionych na niej młodych mężczyzn jest Antoni Donderski, ojciec bohaterskiego księdza. Potem został on kierownikiem szkoły w Jeżewie na Kociewiu i tam wykonano kolejną fotografię, na której został uwieczniony wraz z małżonką Cecylią z Zielińskich w otoczeniu dorosłych już dzieci. Jednym z nich był nasz dzielny kapłan, tak jak i ojciec noszący imię Antoni. Obydwie fotografie oprawione w ramki wiszą na ścianie w naszym domu - nic dziwnego więc, że chciałem obudować wizerunek panów Donderskich jak można największą ilością informacji o ich życiu. Tak dotarłem do opisu incydentu w Nowych Szkotach, ustaliłem, że ksiądz był wikarym w Oliwie, a później proboszczem w Kartuzach, a także gdzie umarł i został pochowany. Muszę jeszcze kiedyś wyjaśnić czy ufundowana przez niego szafa gdańskiej roboty nadal zdobi zakrystię kolegiaty Najświętszej Marii Panny w tym mieście. Na Kaszuby wybraliśmy się z Podziomkiem i Harrym zimową porą i była to ostatnia zima, kiedy rzeczywiście panowała mroźna pogoda. Niby nic specjalnego, kilka stopni poniżej zera w nocy i około zera w dzień, cieniutka warstwa śniegu na ziemi i jeszcze skromniejsza powłoka lodowa na jeziorach. Z perspektywy dwóch bezśnieżnych zim wspomnienia tygodnia polarnej pogody urasta jednak bez mała do wydarzenia dekady. Zamieszkaliśmy w Ręboszewie, w starym wiatraku zamienionym na pensjonat. Wiatrak zgodnie z przeznaczeniem stał na wysokim, a stromym wzgórzu z widokiem na jezioro Brodno Małe. Prowadząca doń, wykładana betonowymi płytami droga po opadach śniegu stanowiła prawdziwy test przyczepności opon naszego samochodu. Mimo to, nie musieliśmy ani razu zostawić go na parkingu u podnóża wzgórza. Choć do zabudowań wsi było nie dalej niż 300 metrów to na naszym wzgórzu doświadczaliśmy „splendid isolation”. Sypialnia mieściła się na piętrze. Każdy ranek rozpoczynał się od zejścia do pomieszczeń na parterze, gdzie w sezonie letnim pracuje bar, ale w zimie znajdowała się nasza kuchnia i bawialnia. Po rozsunięciu drewnianych zabezpieczeń przez wielką przeszkloną ścianę do wnętrza wlewało się światło wraz z porcją optymizmu i pomysłów na kolejne wycieczki. Jezioro poniżej to szkliło się refleksami odbitych promieni słonecznych, to znowu biel jego lodowej pokrywy zlewała się z zimną szarością pochmurnego nieba. Pod drzwi podchodziły stada saren i dzików oraz, już pojedynczo, lisy. Wieczory przy grzanym winie urozmaicało czasem poświstywanie wiatru w ramionach wiatraka.
By zakosztować uroków cywilizacji wybieraliśmy się do powiatowych Kartuz. Miasto to, jako jedno z co najmniej trzech, pretenduje do tytułu stolicy Kaszub. Tymczasem, prawa miejskie uzyskało raptem w 1923 roku, co nie przeszkadzało mu przez poprzednie 105 lat nosić już godność stolicy powiatu. Jeszcze wcześniej była to przyklasztorna osada obsługująca istniejące tu od końca XIV wieku zgromadzenie zakonu kartuzów. Kolegiata Najświętszej Marii Panny jest najstarszym i najważniejszym obiektem zabytkowym w Kartuzach. Mieliśmy pecha, bo jednego dnia wnętrza były niedostępne dla zwiedzających, a kolejnego odbywał się w niej ślub za ślubem więc nie dane nam było zobaczyć jej bogatego wyposażenia. Podziwianie architektury zewnętrznej kościoła ze słynnym barokowym dachem w kształcie wieka trumny oraz starannie utrzymanej okolicznej zabudowy samo w sobie zapewniało jednak wiele wrażeń estetycznych. Spod kościoła wzdłuż brzegów jeziora Klasztornego Małego biegnie ścieżka filozofów dostarczająca przyjemnych widoków na klasztor i miasto. Innym znanym punktem widokowym jest położone na południowych krańcach miasta, nad jeziorem Karczemnym, wzgórze z Ławką Asesora. Upamiętnia ona Karla Pernina, krajoznawcę i autora pierwszego przewodnika po Kaszubach, który przez kilka lat pracował w kartuskim sądzie pełniąc obowiązki asesorskie. W centrum bywaliśmy głównie na kawie i ciastkach w przyrynkowej kawiarni, ale sprawiało ono sympatyczne wrażenie, jak przystało na wytwór XIX wiecznej niemieckiej myśli urbanistycznej.
Położone bliżej Gdańska Żukowo miastem jest jeszcze krócej, bo od 1989 roku, ale historię ma od Kartuz dłuższą, gdyż zakon sióstr norbertanek osadzono nad Radunią już z początkiem XIII wieku. Zespół poklasztorny z kościołem Wniebowzięcia NMP jest najcenniejszym zabytkiem miasteczka i, co za niespodzianka, można go zwiedzić kontaktując się z agencją przewodnicką. Jako, że wojny i pożary ominęły ten obiekt wnętrza zachwycają bogactwem wyposażenia z różnych epok historycznych. Barokowy ołtarz głównym z obrazem patronki pędzla gdańskiego mistrza Hermana Hahna, przebogaty w detale renesansowy tryptyk typu antwerpskiego oraz wspaniale zabudowany chór można kontemplować długimi godzinami. My jednak nastawiliśmy się na zwiedzenia parafialnego muzeum. Mimo że jego nazwa nie brzmi może zachęcająco, Muzeum Parafialne w Żukowie dokumentuje intrygującą historię rozwoju kaszubskich haftów. W norbertańskim klasztorze żukowskim funkcjonowała bowiem szkoła, w której uczono m.in. tkactwa i hafciarstwa. Po rozwiązaniu zakonu przez władze pruskie tradycje hafciarstwa kontynuowały mieszkanki miejscowości. Dzisiaj istnieje wiele szkół haftu kaszubskiego, ale to Żukowo dumnie określa się jako „Kolibka kaszëbsczégò wësziwkù”. Haft tutejszy wykorzystuje symbolikę kwietną i owadzią oraz tylko pięć kolorów: niebieski (w różnych odcieniach) czarny, czerwony, zielony i żółty. Motywami znanymi z hafciarstwa zdobi się też ceramikę, odzież, a nawet meble. W pamięci utkwiło mi ogromne zaskoczenie ukraińskich samorządowców, gdy na organizowane przeze mnie parę lat wcześniej spotkanie z władzami gminy Żukowo w wyszywanych w ludowe wzory koszulach przyszli nie tylko oni, ale i gospodarze.
Północna część powiatu kartuskiego leży w dorzeczu Łeby, jest silnie zalesiona i nieco zapóźniona turystycznie w porównaniu do miejscowości leżących nad słynną kaszubską podkową czyli łańcuchem jezior o takim kształcie usytuowanych na południowy zachód od Kartuz. Nie grozi jej więc zalew turystów, za wyjątkiem lipcowego i wrześniowego odpustu w Sanktuarium Matki Boskiej Królowej Kaszub w Sianowie, kiedy do niedużego, szachulcowego kościółka chroniącego XV-wieczną figurkę pielgrzymują tłumy wiernych. Figurka jest niewielka, ale moc swoją okazała dwa razy uchodząc cało z pożogi wcześniej zbudowanych świątyń. Jest wystawiana na widok wiernych tylko podczas najważniejszych świąt, więc musieliśmy się zadowolić jej malarskim odwzorowaniem na tablicy informacyjnej. Kilka kilometrów dalej położone jest Mirachowo - za czasów Rzeczpospolitej szlacheckiej siedziba starosty, miejsce odbywania sądów i sejmików, a nawet działalności kata. Ta miejscowość skarlała potem kosztem rozwijających się Kartuz. Obecnie to wioszczyna, o której dawnej sławie przypomina XVIII wieczny dwór starościński. Drewniany, wydłużony budynek zdobią lukarny dachowe oraz misternie wyciosane zdobienia drewnianego ganku. Pod kątem rozwartym przylega do głównego korpusu oficyna zbudowana z pruskiego muru. Budynek już od 90 lat jest własnością tej samej rodziny, co jak na polskie warunki i dworski charakter zabudowań musi budzić respekt. Niewiele brakowało, aby figurka Matki boskiej Sianowskiej była zwana Mirachowską. Wedle legendy tu właśnie znaleziono ją leżącą w wielkiej jasności u brzegu jeziora. Wtedy rozpoczęto budowę kościoła w Mirachowie. Ale Matka Boska pokazała swą wolę trzykrotnie znikając z Mirachowa i odnajdując się w Sianowie. Mirachowianie zrozumieli te znaki i kościół dla świętej figurki postawiono w sąsiedniej miejscowości.
Można kwestionować stołeczność Kartuz w odniesieniu do wszystkich obszarów zasiedlonych przez Kaszubów, ale rangi jedynego miasta na terenie Szwajcarii Kaszubskiej odmówić im już nie można. To chyba najstarsza – nazwy tej po raz pierwszy użyto w latach 80-tych XIX wieku - i najbardziej znana Szwajcaria w granicach Polski. Skojarzenia z krainą Helwetów budzi nadzwyczajna malowniczość i urozmaicona rzeźba terenu. Porównywać ją w Polsce można chyba tylko z Suwalszczyzną, tyle, że tutaj wzgórza są wyższe, jeziora większe, a lasy rozleglejsze. Porównanie to wypada niekorzystnie wyłącznie gdy chodzi o gęstość zaludnienia oraz związane z nim zagęszczenie infrastruktury komunikacyjnej (zwolenników turystyki motorowej uprasza się o wyrozumiałość dla tej opinii). Jako, że Wieżyca jest najwyższym wzniesieniem Polski poza górami, nie mogliśmy odmówić sobie jej zdobycia. Zaplanowaliśmy wycieczkę całodniową, więc za punkt startowy i końcowy wybraliśmy Ostrzyce, gdzie na parkingu przed miejscowym SPA można zostawić samochód i pokrzepić się przed drogą aromatyczną kawą. Podejścia mieliśmy ze 200 metrów, bo oprócz samej Wieżycy musieliśmy pokonać grzbiecik między Ostrzycą, a linią kolejową z Gdyni do Kościerzyny. Po drodze nie spotkaliśmy ani jednego piechura, za to były wspaniałe lasy bukowe, a nawet forsowanie w bród pokrytego lodem strumienia. Na szczycie Wieżycy, o wysokości niespełna 329 m n.p.m., zwieńczonym wieżą widokową, niespodziewanie znaleźliśmy się w chmurach. Zamiast więc podziwiać widoki sugerowane przez tablice turystyczne, zmuszeni byliśmy patrzeć jak wilgoć kondensuje się w wielkie krople wody na końcach bukowych gałęzi. Coś za coś, wizyta latem gwarantowałaby lepszą widoczność, ale też sporą kolejkę po bilety wstępu na wieżę. Nie przypadkiem przewodnik po regionie zachęcająco informuje, że z najbliższego do szczytu Wieżycy parkingu chętnych czeka zaledwie 10 minutowe podejście.
Moja rodzina wywodzi się z Kociewia. Do dzisiaj w tym regionie mieszka najwięcej nosicieli nazwiska Filcek, chociaż to nie jest już bliska rodzina. W powiecie kartuskim baza PESEL nie wykazuje obecnie żadnego Filcka. W Łapalicach, dzisiaj najbardziej znanych z nieukończonego zamku, nauczycielką była niegdyś ciotka mojego ojca. Spędził on u niej, jako nastolatek, ostatnie lata okupacji niemieckiej. Nigdy jej nie poznałem, ale moją wyobraźnię pobudzają informacje, że była esperantystką oraz aktywną przeciwniczką zmian w liturgii mszalnej kościoła katolickiego wprowadzonych po drugim soborze watykańskim. Podróże po tym regionie dostarczają wielu genealogicznych niespodzianek. Około 15 lat temu odwiedziłem miasteczko Brusy na południowych Kaszubach. Wizytowałem miejscowe liceum, jedyne w Polsce gdzie prowadzone są zajęcia w języku kaszubskim. Kierowniczce biblioteki, jednocześnie zawiadującej szkolną izbą pamięci, pochwaliłem się swoimi kociewskimi korzeniami. Zapytała o moje nazwisko, a usłyszawszy odpowiedź wykrzyknęła: „Jedna z moich ciotek była zamężna za Filcka”. Od słowa do słowa okazało się, że był to stryj mego ojca, a ciotkę Wandę zdążyłem jeszcze poznać nim oboje umarli w końcu lat 80-tych XX wieku. Nie jestem aż takim pasjonatem genealogii by studiować mormońskie archiwa lub układać plany wyjazdów tak, aby zatrzymywać się wyłącznie u krewnych. Przyznać jednak muszę, że świadomość, iż odwiedzane miejsca związane są z losem praszczurów dodaje wycieczce dodatkowego smaku. Nachodzi mnie też refleksja jakim jestem szczęściarzem, że moi przodkowie nie tylko pozostawili po sobie namacalne ślady i wspomnienia, ale też zostawili je w bardzo atrakcyjnych miejscach Polski. Zastanawia mnie, czy trafili tam przypadkiem, czy też dokonywali świadomych wyborów kierowani podobnym do mojego poczuciem estetyki. Nigdy się tego już nie dowiem, ale lubię hasać po takich obszarach myślowych spekulacji.

czwartek, 26 listopada 2020

Kwintesencja Podlasia plus

Nasz busik zatrzymał się przy końcu ulicy. Wraz z grupą gości z Ukrainy wysypaliśmy się na trotuar. Był grudniowy wieczór, w ciepłym świetle latarni tańczyły bezgłośnie płatki śniegu. Jego nietknięta żadnym śladem warstwa kładła się cieniutkim dywanikiem od kościoła z wyniosłą wieżą aż po placyk z neorenansowym pałacykiem fabrykanckim. Topniejąc zamarzał w sopelki skrzące się na krawędziach dachów. Światło świątecznych iluminacji odbijało się od lodu i śniegu. Kierowca wyłączył silnik i otoczyła nas cisza. Tym wyraźniej dotarł do mnie sceniczny szept jednego z uczestników: Це Норвегія чи що? (To Norwegia czy co?)
Podbiałostocki Supraśl może wywoływać takie skojarzenia przez wszechobecność drewnianych domów mieszkalnych oraz zimy, mroźniejsze i bardziej śnieżne od tych, które doświadcza centralna Polska. Może się jednak kojarzyć też ze środkową Ukrainą, tzw. hetmańską, na której po oderwaniu tych ziem od Rzeczpospolitej w II połowie XVII wieku rządzili kozaccy hetmani, jeśli za punkt odniesienia wziąć barokowe zabudowania klasztorne Monastyru Zwiastowania Przenajświętszej Bogurodzicy. Gdy jednak we wnętrzu monasterskiej cerkwi staniemy przed pieczołowicie rekonstruowanymi freskami pełnymi wielkookich i smukłych świętych i męczenników, poczujemy bliskość kultury bałkańskiej, jako że mnich, który jako pierwszy rozpisał w XVI wieku ściany, filary i sklepienie świątyni pochodził z Serbii. Ze względu na położenie na leśnej polanie oraz architekturę niektórych obiektów hotelowych miasteczko przypomina Białowieżę. A gdy zapomnimy o skandynawskich skojarzeniach drewniane domki przy ulicy 3 Maja przypomną nam architekturę osiedli fabrycznych łódzkiego okręgu przemysłowego. Stamtąd bowiem, a konkretnie ze Zgierza, przybyli przemysłowcy niemieccy, aby w przyklasztornej osadzie robić interesy bez konieczności płacenia ceł przy wwozie swoich tekstyliów na obszar Cesarstwa Rosyjskiego. Mnogość konotacji wynika z bogactwa funkcji jakie pełniło miasteczko. U zarania było to uroczysko w puszczy, na które z początkiem XVI wieku mnisi prawosławni przenieśli monastyr z nadto gwarnego Gródka położonego w górnym biegu rzeki Supraśli. Ponad 300 lat później rozpoczęła się dla osady epoka industrializacji, która na okres ponad 30 lat (do czasu wytyczenia linii kolei przez Białystok) zapewniła mu tytuł największego centrum przemysłowego w regionie, nagły wzrost liczby mieszkańców i widoczne do dzisiaj założenie przestrzenne miasteczka. W końcu, z początkiem XX wieku, dostrzeżono zalety letniskowo-kąpieliskowe, będące w szczególnej cenie wśród mieszkańców znacznie już większego Białegostoku. Na rynku pojawiły się domy na wynajem letnikom, powstawały sanatoria i ośrodki kolonijne, a od lat 20-tych XX wieku w okresie letnim rzesze spragnionych kąpieli i świeżego powietrza mieszczuchów były dowożone ze stolicy regionu kursującymi co godzinę autobusami. XXI wiek to okres zaniku funkcji przemysłowej, rozwoju infrastruktury turystycznej, oficjalne nadanie miastu statusu uzdrowiska oraz przyrost liczby mieszkańców wynikający z przenoszenie się na stałe za miasto licznych białostoczan.
Jako białostoczanin z urodzenia bardzo wcześnie zacząłem korzystać z uroków Supraśla. Jedno z najwcześniejszych wspomnień to wycieczka mojej grupy przedszkolnej do supraskiego lasu. Później do Supraśla jeździłem na ryby, nie tyle żeby je łowić – tym zajmował się znacznie sprawniej ojciec kolegi z podwórka – lecz by kontemplować widoki na nadrzecznej polanie zwanej Pólkiem; na narty biegówki, bo śnieg w lesie zalegał dłużej niż w mieście; w końcu rowerem dla czystej przyjemności zaliczenia górskiej premii między Ogrodniczkami a Krasnem. Przenosiny do Warszawy nie zerwały tych kontaktów, jeno że wyjazd wymagał już więcej czasu i zachodu. Nie było dziełem przypadku, że pierwszym turystycznym doświadczeniem mojej starszej córki, gdy miała raptem 10 miesięcy i obowiązywały jeszcze kartki na mięso, był pobyt w domku letniskowym w podsupraskim Zapiecku. Jako że tradycyjnie w czasach zarazy uciekało się z miast i zaszywało w lasach, postanowiliśmy w ostatnich tygodniach spędzić tam kilka wolnych dni. Mieszkaliśmy w pensjonacie w północnej części miasteczka, oddzielonej od reszty zabudowy dolinką z kompleksem stawów rybnych. Jesienią nie ma w nich wody, ale w sezonie wiosenno-letnim dobiega z nich żabie kumkanie, a ponad stawami widać w oddali wieże monasterskiej cerkwi Zwiastowania oraz kościoła poewangelickiego. Podobnie jak w okolicach monastyru rzeka Supraśl obmywa tu podnóże pokaźnego wzgórza, na którym stoi kilkanaście budynków wykorzystywanych głównie w celach letniskowych. Ta część miasteczka zwana jest uzdrowiskową ze względu na usytuowanie w niej szpitala uzdrowiskowego. W miejscowości gdzie budownictwo wielorodzinne jest absolutnym wyjątkiem sprawia przytłaczające wrażenie, nie tyle ze względu na wysokość, co na długość swej fasady. Najważniejsze jednak, że do lasu mieliśmy nie więcej niż 300 metrów, a do rzeki może ze 100. Z ciekawostek: Właścicielka prowadzi pracownię witraży. Nie wiem czy wykonuje prace wielkoformatowe, ale kolekcjonerzy aniołków i witrażowej ornitofauny znajdą tam coś dla siebie.
Spacer po okolicznych lasach Puszczy Knyszyńskiej jest daleki od monotonii. Sosna ciągle jest tu dominującym gatunkiem, ale, zwłaszcza na terenach podmokłych, wypiera ją świerk. A miejsc takich jest wiele, jako że prócz Supraśli i jej głównych dopływów (Czarna, Sokołda, Słoja, Płoska) las poprzecinany jest dolinkami pomniejszych cieków wodnych. Wyliczono, że w Puszczy Knyszyńskiej jest największe zagęszczenie obszarów źródliskowych na Niżu Polskim. Moim ulubionym jest źródełko na wschodnim krańcu Pólka, dużej śródleśnej polany rozciągającej się wzdłuż rzeki Supraśli z widokiem na rozległe łąki pokrywające dno doliny i zalesione wzgórza po jej północnej stronie. W ciepłe dni jest tu tłoczno i gwarno, ale poza sezonem miejsce emanuje spokojem. Źródełko wytacza swe wody spod niewysokiej skarpy, by po około 10 metrach biegu oddać je bezpiecznej toni większej rzeki. Tym razem poznaliśmy też objętą ochroną rezerwatową dolinkę strumienia Woronicza. Ścieżka przyrodnicza biegnie tam przez świerkowe bory przypominające południową tajgę przecinając wielokrotnie strumień po przerzuconych mostkach. Jej część wiedzie też trasą nieużywanej od lat kolejki leśnej. Początek i koniec ścieżki znajduje się na rozległej polanie służącej niegdyś składowaniu ściętych drzew przed wywiezieniem ich wąskotorówką do tartaków w Supraślu czy Czarnej Białostockiej. Na jej skraju powstaje obecnie zagroda pokazowa żubrów, których coraz liczniejsze stado bytuje w puszczańskich ostępach. Choć okolice Białegostoku nie kojarzą nam się z dramatycznymi różnicami wzniesień ani imponującymi wysokościami bezwzględnymi, to jest to teren polodowcowy bogaty w mozaikowo poprzeplatane wzniesienia morenowe, ozy, kemy, zagłębienia wytopiskowe i równiny sandrowe. W samym Supraślu przejazd z zachodniej części miasta do dzielnicy uzdrowiskowej wymaga pokonania dwóch wyraźnych grzbiecików, niewysokich, ale o stromych stokach. Las skrywa pomniejsze formy polodowcowe, a podczas spaceru co rusz natrafia się na mniejsze i większe wzniesienia. Króciutki grzbiecik Łysej Góry między Zapieckiem, a dolinką potoku Jałówka wznosi się prawie 50 metrów ponad dno doliny Supraśli, a zdobywanie jego kolejnych kulminacji szybko doprowadza do zadyszki nawet sprawne fizycznie osoby. Znacznie dłuższe i sięgające wysokości 211 m npm Wzgórza Świętojańskie stanowią wschodnią oprawę doliny prawostronnego dopływu Supraśli rzeczki Płoski. Spacer ich grzbietem z widokami na strome, pocięte głębokimi dolinami zbocza dostarcza bez mała beskidzkich wrażeń, zwłaszcza, że w drzewostanie dominuje na znacznych obszarach grab, przez co krajobrazy są takie … dolnoreglowe. Dodatkowo, na Górze Świętego Jana postawiono drewnianą wieżę widokową skąd podziwiać można pejzaż doliny Płoski przecinającej ciągnące się po horyzont morze lasów.
Imponujący pałac przy końcu ulicy 3 Maja w Supraślu ma wygląd i rozmiary jakich nie powstydziłyby się rezydencje fabrykantów łódzkich. Nie przez przypadek – Adolf Buchholz zbudował go dla swojej małżonki Adeli ze znakomitej rodziny łódzkich przemysłowców Scheiblerów. Rodzina Zachertów, równie ważna dla rozwoju przemysłu w miasteczku, nie musiała budować sobie pałacu. Za swą siedzibę obrali jedno ze skrzydeł kompleksu klasztornego, gdzie początkowo zresztą mieściła się też ich fabryka. Od siedemdziesięciu lat pałac Buchholzów jest siedzibą Liceum Sztuk Plastycznych. Obecność licznej grupy artystycznie ukierunkowanej młodzieży ożywia Supraśl. Prace uczniów i absolwentów są rozrzucone po terenie miasteczka i całej Puszczy Knyszyńskiej. Charakterystyczny witacz przy drodze od strony Białegostoku czy cmentarzyk Powstańców Listopadowych w Kopnej Górze są ich znamienitymi przykładami. Na wieży pałacu Bucholzów, od kiedy pamiętam, ulokowane jest ogromne bocianie gniazdo. Ptaki te średnio przeżywają 8-9 lat, a ledwo 2% ich populacji dożywa 20 roku życia. Tak więc z wieży na pałacu obserwuje miasto, nadrzeczne łąki i okoliczne lasy już szósta generacja bocianów. Tradycja ludowa mówi, że obecność bocianiego gniazda chroni domostwo przed pożarem. Poczucie bezpieczeństwa „od ognia” musi być w Supraślu duże skoro ośrodek szkoleniowy straży pożarnej mieszczący się przez lata w pokaźnym budynku w centrum został zlikwidowany w 2006 roku.
/>
Za głębokiego PRL-u piesze wycieczki po puszczy z metą w Supraślu często kończyły się wizytą w barze Jarzębinka. Był to wówczas chyba jedyny ogólnodostępny lokal w miasteczku. Atmosfera panowała tam mocno proletariacka, ale wieść gminna niosła, że serwowano najlepszą kaszankę w okolicy. Dzisiaj w miasteczku przekąsić można w wielu lokalach. Pomimo obowiązującej sprzedaży tylko na wynos otwartych pozostało tak wiele z nich, że każdego dnia zamawialiśmy posiłek w innym miejscu. Dawna Jarzębinka już nie istnieje, ale odrodziła się pod tą samą nazwą kilka domów dalej. Jako że Podlasie chlubi się potrawami z ziemniaków, a Supraśl corocznie organizuje mistrzostwa świata w ich przyrządzaniu, objadaliśmy się kiszką i babką ziemniaczaną oraz kartaczami z Jarzębinki, Łukaszówki i Spiżarni Smaków. Podobnie jak we Francji, gdzie zupa cebulowa przyrządzana przez różnych kucharzy musi czymś się różnić, tak i tu babka babce nie była równa, ale wszystkie były warte grzechu obżarstwa. Wsparte szeroką paletą pierogów, w tym wegańskich, z białostockiego lokalu o bezpretensjonalnej nazwie Pani Pierożek, tak nam dogodziły, że po raz pierwszy w historii wspólnych wyjazdów nikt nie zgłosił uwag krytycznych do żadnego z zamówionych dań. Puszcza Knyszyńska okazała się rajem smakosza.
Gdy wyjechaliśmy na skraj nadsupraskich łąk słońce chyliło się ku zachodowi. Jego pomarańczowo kula wisiała tuż ponad koronami drzew. Robiło się coraz chłodniej. Na sygnał instruktora ruszyliśmy najpierw kłusem, a potem galopem. Jechałem w ariergardzie naszej grupy i, zwłaszcza na zakrętach, widziałem przed sobą wszystkich jeźdźców. Drogę wśród łąk pokrywała wąska lecz gęsta warstwa mgły. Sięgała końskich brzuchów, skrywając ich nogi. Płynęliśmy wśród morza mgły niczym okręty! Te wspomnienia studenckich obozów jeździeckich w Puszczy Knyszyńskiej odżyły gdy spacerując po Supraślu dotarliśmy na przedpole monastyru do rozległej łąki zajętej przez pastwisko, ujeżdżalnie i stajnie klubu jeździeckiego Victoria. Korzenie aktywności jeździeckiej w miasteczku sięgają lat 90-tych XX wieku. Odwiedzałem wtedy Supraśl służbowo będąc częstym gościem Zarządu Parku Krajobrazowego Puszczy Knyszyńskiej. Tak wówczas jak i dzisiaj mieścił on się w uroczym dworku usytuowanym na skarpie między rzeką Supraśl, a zespołem klasztornym. Dworek zbudował w początku XIX wieku unicki biskup supraski, a później był on używany przez administratora dóbr fabrykanckiej rodziny Zachertów. Prócz podziwiania jego architektury miałem okazje poznać zespół pracujących tam wówczas ludzi. Była to niezwykle ciekawa i energiczna grupa. Prawdziwy rozsadnik pomysłów na rozwój Supraśla i jego okolicy. Jeśli się nie mylę przyczynili się do rozwoju supraskiego jeździectwa. Bez wątpienia natomiast znaleźli się wśród pomysłodawców Uroczyska – corocznego kilkudniowego wydarzenia reklamowanego jako spotkania z naturą i sztuką. Im więcej o tym myślę, tym bardziej jestem przekonany, że o atrakcyjności Supraśla decyduje nie tylko położenie i architektura, ale i ludzie, którzy wcielając w życie swoje pomysły czynią wizytę w tym miejscu tak ciekawą.