piątek, 9 sierpnia 2019

Góry Świętokrzyskie są zazwyczaj niskie




Szkoła podstawowa, w której murach pobierałem nauki w czasach kiedy na ścianie, prócz godła państwowego, wisiały jeszcze fotografie dwóch łysych osobników w garniturach - wybiedzonego Gomułki i bardziej dorodnego Cyrankiewicza - zwykła ubogacać program ostatniego dnia nauki przedstawieniami z udziałem uczniów na związany z wakacjami temat. Zdarzyło mi się wziąć udział w takowym, a powierzona mi rola zaczynała się od słów: "Góry Świętokrzyskie są zazwyczaj niskie, szary mech porasta drogi kamieniste". Wstyd się przyznać, ale słowa te, zapewne w sprzeczności z intencjami autora, nie zachęciły mnie do odwiedzin tej części Polski. Jeszcze przed zakończeniem edukacji na szczeblu podstawowym zdeptaliśmy wraz z ojcem większość pasm górskich w Polsce, ale Góry Świętokrzyskie widziałem co najwyżej z okien pociągu czy autobusu kierującego się na południe, do gór "prawdziwych". Zdobywałem wtedy Górską Odznakę Turystyczną, a jej regulamin nisko punktował świętokrzyskie szlaki. W dodatku, brak tam było schronisk turystycznych, a tworzona przez ich gospodarzy i gości atmosfera stanowiła, tak dla mnie, jak i dla ojca, przyjemność samą w sobie i niezbędny element górskiej wędrówki.

Droga w Wielkiej Wsi
W Góry Świętokrzyskie dotarłem dopiero przed maturą, w lutym 1978 roku. Zima była prawdziwa, śnieżna i mroźna. Niesposób było ustalić czy drogi porasta mech, gdyż były pokryte lodowo-śnieżną skorupą. Codziennie wyruszałem ze swojej bazy w Kielcach, by samotnie mierzyć się z dystansem, wysokością i pogodą. Odwiedziłem Chęciny, Bodzentyn, Oblęgorek i Nową Słupię. Zaliczyłem Łysicę i Święty Krzyż, Radostową i Zelejową, a także pomniejsze wzniesienia jeśli wiódł przez nie wybrany szlak. Wieczorem wracałem z przemoczonymi nogami oraz stęskniony widoku ludzi, bo na swojej drodze ich nie spotykałem. Zresztą na jedyny jako tako przedeptany szlak natknąłem się na podejściu ze Św. Katarzyny na Łysicę. Pozostałe trasy musiałem przecierać w kopnym śniegu. Najtrudniej było na głównym grzbiecie Łysogór, skąd właśnie przeniesiono znakowany szlak na granicę lasu po południowej stronie grzbietu. Z młodzieńczą dezynwolturą wybrałem kilka godzin przedzierania się przez śnieżne zaspy bez śladu widoków, za to ryzykując strącenie za kołnierz białych czap śniegu piętrzących się na jodłowych gałęziach. Do klasztoru na Św. Krzyżu dotarłem o zmroku i jego zwiedzanie musiałem odłożyć na przyszłość.

Wprawdzie w kolejnych dekadach to miejsce udało mi się odwiedzić, ale świadomość braku znajomości z Górami Świętokrzyskimi siedziała we mnie jak zadra i od czasu do czasu skutkowała poddawaniem pod osąd rodziny i przyjaciół możliwości wspólnego wyjazdu w te strony. Zawsze jednak konkurencyjne pomysły kusiły nas bardziej. Aż do ostatniego weekendu, kiedy to w 6 osobowej grupie (plus pies Harry, rasy owczarek szkocki) udaliśmy się do Wielkiej Wsi pod Wąchockiem. Tu w pensjonacie Sabatówka uczyniliśmy sobie bazę wypadową. Jest to miejsce przyjazne tak dwu- jak i czteronożnym gościom. W dodatku, można tam zamówić pyszne i obfite śniadanie, w tym także w wersji serowo-warzywnej. Na rzadko używanej, obszernej werandzie wieczorami polowały nietoperze. Rankiem budziło nas pianie kogutów. Pobyt w Sabatówce stanowił przełom w życiu Harrego. Podobnie, jak wielu osobników tej rasy, nie lubił on chodzić po schodach. W pensjonacie były strome, kręcone schody z prześwitami między poszczególnymi stopniami. Ku naszemu zdumieniu Harry dziarsko wdrapał się na górę, zejście na dół też nie stanowiło problemu, nawet kiedy miał iść przy nodze bez smyczy. Dobitny dowód na dobroczynny wpływ tego miejsca na wzmocnienie wiary we własne możliwości.

Województwo świętokrzyskie to uboższa wersja Włoch. Gdzieby nie trafić, natkniemy się na zabytkowy obiekt lub pomnik przyrody. Na naszej trasie znalazły się zarówno te z najwyższej półki, jak kościół św. Stanisława Biskupa i Męczennika w Bodzentynie, czy opactwo cystersów w Wąchocku, jak i mniej znane kościoły w Radkowicach, Tarczku, czy Zachełmiu. Bodzentyński kościół jako ufundowany przez biskupów krakowskich ma szczególnie bogate wyposażenie. Ołtarz główny zdobił niegdyś katedrę wawelską, by potem przez Kielce trafić pod Łysicę. Popularnym wytłumaczeniem tej wędrówki była niechęć biskupów, aby modlić się do końskiego zadu, gdyż na obrazie umieszczonym na ołtarzu artysta Pietro da Venezia w tłumie zgromadzonym pod krzyżem Pańskim umieścił jeźdźca zwróconego twarzą do krzyża, a tyłem (także końskim) do widza. Bardziej prawdopodobne jest jednak, że biskupi nadążali za modami. Gdy nastał barok, renesansowy ołtarz musiał ustąpić nowszemu, sam wypchnąwszy z prezbiterium do dawnego skarbczyka gotycki tryptyk bodzentyński. Sąsiadujący z kościołem pałac biskupi od końca XVIII wieku stał się własnością państwową i wnet okazało się, że zabrać to jedno, a sensownie wykorzystać to co innego. Próby wynajęcia obiektu na działalność biznesową spaliły na panewce i przez większość XIX wieku pałac służył jako rezerwuar materiałów budowlanych. W rezultacie miasteczko chlubi się obecnie posiadaniem imponującej trwalej ruiny.
Opactwo w Wąchocku
Romański refektarz w Wąchocku
Polichromie w kościele opactwa w Wąchocku.
Prezbiterium kościoła opactwa w Wąchocku
Kościół w Bodzentynie
Ołtarz przeniesiony z katedry wawelskiej.do Bodzentyna
Tryptyk bodzentyński
Gotycka Piękna Madonna z kościoła w Bodzentynie
Nagrobek biskupa krakowskiego Krasińskiego - jedynego z hierarchów pochowanego w Bodzentynie
Chrystus Ukrzyżowany na łuku tęczowym kościoła w Bodzentynie
Ruiny pałacu biskupiego w Bodzentynie
Ruiny pałacu biskupiego w Bodzentynie
W czasie naszej wycieczki każdy dzień miał swój cel nieoczywisty. Bo napawanie się przykładami sztuki gotyku i renesansu, czy wypatrywanie rzadkich minerałów w nieczynnych kamieniołomach mieści się w kanonie zachowań turysty w Górach Świętokrzyskich, ale nadkładanie drogi w celu obejrzenia wiejskiej szkoły, już raczej wychodzi poza standardowe ramy. Jednak szkoła w Radkowicach Kolonii (UWAGA: w gminie Pawłów, a nie Chęciny) budowana głównie wysiłkiem wiejskiej wspólnoty w latach 1946-49 otrzymała naówczas status projektu eksperymentalnego. Na czym polegał ten eksperyment? Otóż projektanci - Halina Skibniewska (jeszcze studentka, ale już asystentka) i prof. Romuald Gutt zaproponowali budynek wzorowany na modelu szwajcarskim. Szkoła miała być budynkiem typu pawilonowego z obszernymi salami lekcyjnych o bardzo dużych oknach, zajmujących w zasadzie całą jedną ścianę. Dodatkowo, prócz funkcji oświatowych miała też pełnić rolę domu kultury. Oryginalny budynek miał parter z szarej cegły silikatowej, poddasze oszalowane deskami oraz wydatny okap dachu. Obecnie, po modernizacji polegającej na otynkowaniu, wymianie pokrycia dachowego oraz stolarki okiennej i drzwiowej, nie daje żadnych podstaw do podejrzeń, że liczy sobie już 70 lat. Jednak w momencie powstania musiał szokować we wsi pozbawionej elektryczności i wodociągów, nie mówiąc o kanalizacji. Architektom udało się stworzyć dzieło, które wyprzedziło swój czas! W pobliżu szkoły stoi drewniany kościółek z XVII wieku, spod którego roztacza się szeroka panorama na Łysogóry i sąsiednie pasma wzgórz. Ponieważ Radkowice to turystycznie cel nieoczywisty, porzućmy jednak marzenia o obejrzeniu wnętrza świątyni.

Szkoła w Radkowicach po wybudowaniu


Szkoła w Radkowicach przed i po remoncie


Fasada okienna szkoły w Radkowicach przed i po remoncie
Sala gimnastyczna szkoły w Radkowicach
Kościół w Radkowicach
Widok na Łysogóry z Radkowic
Świątynię w Zachełmiu koło Zagnańska widać z daleka. Wzgórze, na którym została posadowiona, jest zwieńczone kamienną rotundą przypominającą z daleka karolińską architekturę Akwizgranu. Miejscowy proboszcz zaskakuje gości pytaniem, która część kościoła jest najstarsza. I tu niespodzianka: Daleka reminiscencja kaplicy pałacowej Karola Wielkiego jest najmłodszą, zbudowaną w latach 50-tych XX wieku częścią budowli. Zgrabna, ujęta po bokach dwoma niewielkimi wieżami fasada jest od niej starsza tylko o 50 lat. Właściwą odpowiedzią będzie więc wskazanie części środkowej - skromny łącznik był niegdyś główna nawą powstałego w II połowie XVII wieku kościoła. Prawdziwa niespodzianka czeka jednak we wnętrzu świątyni. Ściany i kopuła pokryte są polichromią o żywej, barwnej kolorystyce, a zarazem prostym i wyraźnym rysunku. Ukazano na niej sceny z życia patronów kościoła - św. Rozalii i św. Marcina. Jednocześnie wprowadza ona widza w świat aniołów pełniących różne funkcje względem świata i człowieka. Przemawiają one ze ścian dynamiką kompozycji, mimiką i gestem, czasem apelując do poczucia humoru jak w scenie, gdy walczą ze śmiercią. Całość, choć z pewnością niesie teologicznie złożony przekaz, napawa radością jak malowidła na ścianach niektórych przedszkoli. Polichromia powstała w 1979 roku według projektu Kazimierza Morraya (jak twierdzi Wikipedia oraz czasopismo Niedziela w artykule z 2003 roku). Problem w tym, że takiego nazwiska nie znajdziemy w zasobach Internetu. Tamże można jednak znaleźć, iż w muzeum w Tarnowie pracował jako konserwator dzieł sztuki malarz Kazimierz Morvay ojciec bardziej znanego malarza Gabriela Morvaya. Był on także ilustratorem Atlasu Grzybów wydanego w 1979 roku. Bez względu na pisownię nazwiska, źródła zgadzają się, że z pochodzenia był Węgrem. Na jednym z portali aukcyjnych wystawiany był akt z 1984 roku pędzla Morvaya, a przedstawiona na nim pani nosi rysy aniołów z Zachełmia. Jest rzeczą niezmiernie ciekawą, że ustalenie nazwiska artysty, który zaledwie przed 40 laty wykonał dzieło swego życia, jest prawdziwie detektywistycznym zadaniem.

Kościół w Zachełmiu - część najnowsza
Kościół w Zachełmiu - część frontowa
Kościół w Zachełmiu - część najstarsza
Kościół w Zachełmiu- polichromia
Kościół w Zachełmiu - polichromia
Kościół w Zachełmiu - polichromia
Kościół w Zachełmiu - polichromia
Kościół w Zachełmiu - polichromia
Kościół w Zachełmiu - polichromia
Kościół w Zachełmiu - polichromia
Specyfiką sierpniowych weekendów w tym regionie jest trudność w dostaniu się do znaczniejszych restauracji, a to z powodu organizowania w nich wesel i innych rodzinnych uroczystości. Zostały nam więc do wyboru okoliczne pizzerie, kebabiarnie oraz (tak! tak! to nie pomyłka) burgerownie. Uwzględniając skład naszej grupy skontaktowałem się z jedną z tych ostatnich w Starachowicach, gdzie zapewniono mnie, że serwują burgery z tofu oraz przyjmują czworonożnych gości. Choć dotarcie do lokalu na starachowickim blokowisku nie jest proste (GPS prowadzi na manowce, a właściwie na przeciwny, ślepy koniec ulicy), to wizyta tam okazała się kulinarną rewelacją wyjazdu. Zjedliśmy smacznie, obficie, z miłą i sprawną obsługą. W dodatku dowiedzieliśmy się, że "Krówka i połówka" jest burgerownią sieciową, z lokalami nie tylko w województwie świętokrzyskim, ale też np. na warszawskim Bemowie. Natomiast na kawę i małe conieco rekomenduję wpaść do Calimero w Kielcach. Sernik i beza palce lizać, a oprócz tego kanapki, sałatki, koktajle, w tym czarny na bazie węgla aktywnego! Jeśli kto gustuje w kawie z mlekiem sojowym, czy typu dripp, też tu takowe dostanie. Jedyny problem w tym, że kawiarnia jest zlokalizowana w pierzei budynków wychodzących na park miejski i rzeczkę Silnicę, w sąsiedztwie dobrego tuzina innych lokali gastronomicznych. Klient głodny, a nie świadomy jej istnienia, może ulec pokusie zatrzymania się w jednym z wcześniej mijanych przybytków.

A co z kamienistymi drogami świętokrzyskimi? Mieliśmy z nimi do czynienia przy podejściu na Łysicę od Św. Katarzyny. Jest to, obok drogi z Nowej Słupi na Św. Krzyż, najbardziej uczęszczany szlak w regionie. W swojej górnej części wiedzie po ustabilizowanym gołoborzu, więc warto tu wzuć prawdziwe "wibramy". Harry zdobył szczyt bez obuwia, ale skorzystał z ostatniej szansy, bo od przyszłego roku, zgodnie ze zmianami w stosownej ustawie, zwierzęta domowe nie będą wpuszczane na teren parków narodowych. No cóż, wtedy pozostanie nam perspektywa deptania mchów na gołoborzach leżącego poza parkiem pasma Jeleniowskiego.

Podejście na Łysicę