sobota, 3 października 2020

Kolorowe wspomnienia z Harzu

Czerwone światło zatrzymało nas na skrzyżowaniu w centrum Halberstadt. Dziwne to było miasto Anno 1980. Siedziba najstarszej diecezji, na wschodzie cesarstwa karolińskiego, z przepięknym, wzorowanym na katedrze w Reims kościołem św. Stefana i Sykstusa i dziesiątkami innych zabytków sakralnych i świeckich, w tym mnóstwem charakterystycznej dla miast przedpola Harzu zabudowy szachulcowej, miało pecha w czasie II Wojny Światowej. Pomimo, że był tu węzeł kolejowy, garnizon i fabryka części do bombowców Junkers bombardowania rozpoczęły się dopiero w 1944 roku. Ich apogeum przyszło 8 kwietnia 1945 roku gdy oddziały amerykańskie znajdowały się w odległości 40 km od miasta. Tego dnia 218 amerykańskich latających fortec B-17 zrzuciło na miasto 595 ton bomb pozbawiając życia ok. 2500 mieszkańców i zostawiając po sobie 1,5 mln m3 gruzu. Katedra przetrwała, ale jedna trzecia domów z pruskiego muru spłonęła, kolejną jedną trzecią zniszczyli wschodnioniemieccy urbaniści „odbudowując” miasto. Nic dziwnego, że skrzyżowanie z sygnalizacją świetlną znajdowało się na pośrodku otwartej przestrzeni, z rzadka upstrzonej domami, za to z dobrym widokiem na kompleks katedralny. Terkoczący dzwonkiem, żółty wagon tramwajowy przecinał nieśpiesznie tą miejską pustynię. W końcu sygnalizator pozwolił mi ruszyć. Nowiutki Fiat 126p, nasz gierkowskiej odpowiednik Forda model T, skierował się w stronę katedry. Przy wrzuceniu dwójki, skrzynia biegów podejrzanie zachrzęściła, a drążek już bez pomocy sprzęgła począł swobodnie przemieszczać się między biegami. Dla naszego ”malucha” wyjazd do NRD był pierwszą tak daleką podróżą. Dotychczas sprawował się dzielnie, ale ta awaria nie powinna nas właściwie dziwić. Wszak słyszało się o egzemplarzach, które psuły się kilkadziesiąt metrów za bramą Polmozbytu (tak zwał się monopolistyczny odpowiednik dzisiejszego salonu sprzedaży). Szczęściem w nieszczęściu, nasz pojazd nie został całkowicie pozbawiony napędu, więc już po 2,5 godzinach dostojnie dotoczył się do Wernigerode, gdzie mieliśmy założoną bazę. Wkrótce okazało się, że w kraju dumnym ze zdolności technicznych swoich mieszkańców, naprawić można wyłącznie Trabanta lub Wartburga. Nie pomogły również, podesłane przez niemieckich znajomych, miejscowe „złote rączki”. Problemem był brak części zamiennych. Na szczęście, udało nam się napotkać, co było prostsze wówczas niż dzisiaj, rodaka, który przekonany przez ojca wziął nas na hol i przeciągnął 300 km na wschód, do Słubic gdzie naprawiania podobnych awarii było na porządku dziennym. Doświadczenie prowadzonego „malucha” na miękkim holu, po autostradzie, z prędkością przekraczającą 120 km/godz. było silny przeżyciem. Być może dlatego z samego pobytu w Wenigerode zostało mi niewiele wspomnień. Oczywiście, w pamięci utkwiło określenie „das Bunte Stadt am Harz” (kolorowe miasto Harzu) ukute w początkach XX wieku przez poetę Hermana Lönsa oraz obrazki ulic „w kratę”, na których całe pierzeje zabudowane były domami z pruskiego muru. W domowym albumie zostało też czarno-białe zdjęcie wspartego o kamienną balustradę na schodach wernigerodzkiego ratusza młodego mężczyzny z burzą czarnych włosów na głowie, w okularach o grubej oprawce i ledwo sypiącym się nad wargą wąsem. Tak, to moja podobizna sprzed 40 lat – ciekawe czy ktoś z dzisiejszych znajomych byłby w stanie mnie rozpoznać? Planując ostatni wyjazd w Góry Harzu nie ulegało wątpliwości, że bazę wypadową założymy znowu w Wernigerode, a ja wejdę na te same schody, oprę o barierę żeby zobaczyć czy widzę to samo co moje wcześniejsze czarnowłose wcielenie.
Rynek w Wernigerode zdominowany jest przez budynek ratusza, a właściwie kompleks budynków ratuszowych. Ściany zdobnego w smukłe wieżyczki, szachulcowego budynku ze spadzistym dachem, wieńczy sygnaturka, a ratuszowy zegar umieszczony jest, nietypowo, w połaci dachowej. Ściany zdobią fryzy z wyeksponowaną ryglową konstrukcją oraz służące za wsporniki wyższych kondygnacji drewniane figurki z przedstawieniem typów mieszczańskich i ich profesji. Kamienice wokół rynku pochodzą z różnych okresów, ale wszystkie postawiono z użyciem muru pruskiego. Jako, że ratusz tworzy południową pierzeję rynku jego centrum zajmuje, pochodząca z połowy XIX wieku, żeliwna fontanna dobroczyńców miasta. Wśród nich wymieniony jest pułkownik Gustaw Petri, który odmówił rozkazu obrony miasta przez Amerykanami i został rozstrzelany w kwietniu 1945 roku. Cóż, Niemcy to kraj, gdzie potrafi się docenić tych, którzy znając konsekwencje swego wyboru, nie zdecydowali się walczyć do końca. Wrażenie bogactwa kolorów nie pochodzi wyłącznie od powszechnego w mieście zwyczaju malowania wypełnień między belkami konstrukcji, ale także od barwnych elementów rzeźbiarskich w wystroju fasad. Tymczasem, kamieniczka będąca jednym z architektonicznych symboli miasta – Krummelsches Haus ma fronton od dachu po piwnice pokryte barokową, przebogatą, rzeźbiarską dekoracją pozostawioną jednak w kolorze naturalnego drewna. Fasada ta zawsze wzbudzała estetyczne emocje i byli chętni do jej nabycia. Aby temu zapobiec w połowie lat 20-tych XX wieku władze miasta wprowadziły wymóg zakupu budynku w całości skutecznie uniemożliwiając wywiezienie jego najcenniejszej części. Innym ciekawym budynkiem jest krzywy młyn, o którym foldery turystyczne mówią, iż jest bardziej odchylony od pionu niż słynna wieża w Pizie. W przyziemiu budynku aż do połowy XX wieku pracowało koło młyńskie. Napędzająca je woda żłobiła coraz głębsze koryto powodując osadzanie budynku. Jest to wyraźny przykład elastyczności konstrukcji szachulcowej, której drewniane elementy wygięły się, ale nadal utrzymywały spójność całej ściany. Zaraz na początku wybiegającej z rynku Breite Strasse w uroczej renesansowej kamieniczce z 1583 roku mieści się Cafe Wien. Jej wnętrza urządzono w kojarzącym się z naddunajską metropolią stylu Art Deco co stanowi kontrast z typowo wernigerodzka fasadą, przy której tworzeniu snycerz pofolgował swoim najdzikszym fantazjom. Nad miastem góruje zamek książąt von Stolberg-Wernigerode. Przez wieki pozostawał on w cieniu głównej rezydencji książęcej w Stolbergu. Dopiero około 1730 roku zmienił się jego status, ale musiało upłynąć jeszcze ponad sto lat nim książę Otto, zaufany współpracownik kanclerza Bismarcka, zamówił projekt przebudowy, która nadała zamkowi wygląd bardziej średniowieczny niż w jakimkolwiek okresie jego historii. Od 1930 zamek udostępniono zwiedzającym. Podczas pierwszego pobytu w Wernigerode nie mogłem go jednak zwiedzić. Nikt ze znajomych Niemców nie uważał go zresztą za atrakcję turystyczną. Oprócz jednej wzmianki w angielskiej wersji Wikipedii trudno znaleźć kto był jego użytkownikiem. Według tego źródła, w 1945 roku zajęła go radziecka administracja wojskowa. Znalazłem jeszcze informacje, że od lat 60-trych zaczęto przywracać jego oryginalne wyposażenie. Popularne, współczesne informatory historyczne okres od 1945 po 1990 po prostu pomijają. Aura usilnie podtrzymywanej tajemnicy zdaje się nasuwać odpowiedź: Po Rosjanach zamek zajęły NRD-owskie tajne służby. Tego rodzaju zagadki historyczne nie zaprzątają jednak głów masom turystów, dla których to najciekawszy obiekt w całym mieście.
Fzr65SAlY/X3hoJ03wccI/AAAAAAAAB2w/LPTG8OOjBgEUELDf9n55NcCFyp9GreZGwCLcBGAsYHQ/s600/DSC_0130.JPG"/>
Jako, że przebywaliśmy w granicach historycznego księstwa czuliśmy się w obowiązku odwiedzić jego współstolicę czyli Stolberg. Miasteczko położone jest po południowej stronie gór Harzu. W przeciwieństwie do Wernigerode ulokowane jest w głębi gór, a jego zabudowa ciągnie się wzdłuż kilku wąskich dolin. Z położonego na wzgórzu u zbiegu tych dolin zamku książęcego cieszy oczy widok na rozchodzące się odśrodkowo pasma krytych czerwoną dachówką domów przypominające kształtem wyciągniętą rozgwiazdę. Sam zamek jest ospale remontowany. Na razie ukończono jedno z jego skrzydeł oraz odrestaurowano ogrody zamkowe. Doprowadzenie go do kwitnącego stanu zajmie jeszcze lata, ale czuć w nim autentyzm miejsca, którego pozbawiony jest jego wernigerodzki odpowiednik. Mieszka tu ledwie ponad 1200 osób, o ponad 1000 mniej niż w roku 1833. Przy tej wielkości miasteczka wszędzie jest blisko, a zagęszczanie obiektów cennych historycznie i godnych obejrzenia wprost przytłacza. Prócz zamku i kościoła parafialnego zachowały się bramy miejskie, stara książęca mennica (o jej roli świadczy, że obok tych dwóch wyżej wymienionych jest największą budowlą Stolbergu) oraz ratusz. Ciekawostką jest, iż ten ostatni mając trzy kondygnacje nie posiada klatki schodowej. Na każde z pięter można dostać się zewnętrznymi drzwiami ze wspinających się po zboczu, wzdłuż budynku, kamiennych schodów. Pomnik urodzonego w mieście radykalnego reformatora kościoła oraz przywódcy XVI wiecznych buntów chłopskich Thomasa Müntzera, choć zaprojektowany jeszcze za NRD, nie razi pompatycznością ani nadmierną łopatologią przekazu. W końcu, Stolberg jest „typisch Harz”. Tym mianem określa się hercyńskie produkty regionalne z czego korzysta miejscowy producent pieczywa cukierniczego.
Goslar do 1989 roku leżał za żelazną kurtyną więc podczas wcześniejszej wizyty nie był dla nas dostępny. Obecnie jednak odległość 30 km nie stanowi żadnej przeszkody, aby odwiedzić ulubioną siedzibę cesarzy z dynastii salickiej. Jeden z nich, Henryk III, nakazał nawet pochować tu swoje serce. A jego syn Henryk IV właśnie z Goslaru wyruszył do Kanossy, aby ukorzyć się przed papieżem Grzegorzem VII. Wydarzenia to pamięta romańskie palatium położone na południowym krańcu starego miasta z pięknym widokiem na pobliskie góry. Budowla korzeniami sięgająca XI wieku, w XIX wieku groziła już zawaleniem, ale ratunek przyszedł w ostatnie chwili ze strony Królestwa Prus, które nabyło obiekt i rozpoczęło jego rekonstrukcję. Wspaniała, romańska kolegiata św. Szymona i Judy nie dotrwała do czasów mody na historyzm. Rozebrano ją, za wyjątkiem północnego przedsionka, w roku 1820. Rekonstrukcja zbiegła się ze zjednoczeniem Niemiec, co narzuciło całemu przedsięwzięciu silny plan ideowy. Otóż zarówno monumentalne malowidła w największej sali Domu Cesarskiego, jak i pomniki w otoczeniu palatium miały nawiązywać do zjednoczenia oraz legendy o cesarzu Fryderyku Barbarossa. Cesarz, który w rzeczywistości utonął w rzece Salef podczas wyprawy krzyżowej, według legendy śpi w jaskini w masywie Kyffhäuser czekając na wezwanie, aby odnowić imperium. Wilhelm I, król pruski koronowany na cesarza Niemiec, był kreowany na wcielenie Fryderyka. Stąd obu władcom wzniesiono konne pomniki przed palatium. Prowadzące do nich monumentalne schody flankowane są przez kopie lwów brunszwickich. Te znalazły się w towarzystwie władców, aby wzmocnić jednościową narrację. W rzeczywistości były one symbolem saskiego księcia Henryka Lwa, zaciekłego przeciwnika Barbarossy, który w końcu skazał księcia na banicję. Goslar jednak zasłużył na posiadanie kopii lwów udzielając schronienia oryginałom w korytarzach kopalni Rammelsberg w latach 1943-45. Działająca przez ponad 1000 lat kopalnia Rammelsberg, gdzie dobywano rudy metali, w tym srebra, była przyczyną zainteresowania władców oraz źródłem bogactwa miasta. Zamknięta z powodu wyczerpania złóż w 1988 roku została wraz z goslarską starówką wpisana na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Dla podkreślenia górniczych tradycji, najciekawsze miejsca miasta ozznakowane są wydatnymi bryłami rudy. Cztery razy dziennie pod zegarem na budynku kamery (zarządu finansów miasta) gromadzą się turyści, by podziwiać Glockenspiel – mechanizm napędza figurki odgrywające sceny związane z odkryciem złóż rudy i pracą gwarków w Rammelsberg. Jako miasto cesarskie, w dodatku czerpiące korzyści z górnictwa rud metali, Goslar dorobił się imponującej liczby obiektów uznanych z czasem za zabytkowe. Domów o konstrukcji szachulcowej jest tu nawet więcej niż w Wernigerode, jednak jaskrawość ich kolorów tonują charakterystyczne pokrycia dachowe z szarego łupka będącego ubocznym produktem działalności wydobywczej. Bardziej znaczące budowle np. te usytuowane przy rynku, w całości pokryte tym materiałem, zyskały wielce dystyngowany wygląd. Ulubionym miejscem spotkań mieszkańców miasta jest rynkowa fontanna – najstarsza i największa romańska fontanna w Niemczech. Wieńczący ją złoty orzeł cesarski jest jaskrawym dowodem na trudności artystów wczesnego średniowiecza w odwzorowaniu tego ptaka. Jakby się nie starali zamiast orła wychodził im kurek. Potwierdzi to każdy, kto widział denar Bolesława Chrobrego. W Goslarze zachowały się znaczne odcinki murów miejskich z imponującymi rozmiarem i precyzją architektoniczną bramami i basztami. W ich cieniu kryją się zaciszne parki i zieleńce. W wielu domach przetrwały oryginalne elementy architektury zewnętrznej: z łatwością można spacerować szlakiem rzeźbionych odrzwi czy zdobionych klamek.
Z odwiedzaniem zabytków sakralnych we wszystkich trzech miastach mieliśmy kłopot, nie tylko ze względu na towarzystwo czworonoga, ale, przede wszystkim, na niedostępność obiektów, całkowitą lub w godzinach, gdy akurat przebywaliśmy w pobliżu. Dlatego jedynym zwiedzionym, także wewnątrz, był kościół Gustawa Adolfa w Hahneklee na południe od Goslaru. Jedyny, ale za to jaki! Na niewysokim, pokrytym trawą wzgórzu wyrasta drewniana budowla o stromym, wielopołaciowym dachu i pnącej się ku niebu masywnej, centralnej sygnaturce. Jest to kościół słupowy wzorowany na kościołach staronorweskich z prowincji Vestland. Wzniesiony w latach 1907-08, jest znacząco większy od oryginałów norweskich, ale też musiał pomieścić nie tylko miejscowych wiernych, ale i rosnącą raptownie liczbę przyjezdnych. Podobnie jak pierwowzory, dzieli wiele rozwiązań technicznych oraz stylistykę zdobień ze szkutnictwem Wikingów. Zwłaszcza konstrukcja dachowa może przypominać odwróconą do góry dnem łódź. Popularne wśród Wikingów elementy zdobnicze takie jak węże, głowy smoka czy nawet swastyka są obecne także w tym kościele. Parafia utrzymuje braterskie stosunki ze społecznością ewangelicką skupioną wokół kościółka Wang w polskim Karpaczu.
Gastronomia niemiecka nie jest u nas nazbyt popularna, ale czego by nie mówić, karmi do syta. Nawet jeśli specjalizuje się w kuchni włoskiej czy greckiej to wielkość porcji będzie jak najbardziej niemiecka. Deser lodowy w szklanym pucharku to misterna konstrukcja wypełniająca naczynie o rozmiarach wazonu. Do większości restauracji bez problemów można wejść z psem. Trzeba się jednak liczyć z możliwością odmowy przyjmowania kart płatniczych innych niż Eurocard/Mastercad lub, wręcz, kart wydawanych przez banki zagraniczne. Ot, taka bankowa wersja „nur für Deutsche”. W dawnych miastach wschodnich Niemiec, trudno o obsługę w języku innym niż niemiecki. W miejscowej gastronomii nie spotkaliśmy, w przeciwieństwie do niemieckiego wybrzeża Bałtyku, żadnych pracowników z Polski. Za to w Wernigerode udało mi się zrealizować niespełnione zamówienie z Frankonii - „sechs Nürnberger Würstchen”. Kiełbaski jak kiełbaski, ale za to legenda tłumacząca ich rozmiar jest już pyszna. Otóż kiełbaskę wielkości małego palca można było serwować chętnym nawet po zamknięciu karczmy przez dziurkę od klucza. Z ratuszowych schodów w Wernigerode widać miasto bardziej kolorowe i ukwiecone niż przed laty. W ogóle, postęp w dziedzinie małej architektury i rozwiązań służących wygodzie użytkownika jest tym co różni dzisiejsze wschodnie Niemcy od tych pod rządami Honeckera (przywódca państwa i partii komunistycznej w latach 1971-89). Rynek jest też bardziej zatłoczony , gdyż w każdej z jego pierzei funkcjonują restauracje, kawiarnie i galerie sztuki czy sklepy z pamiątkami. Pod ratuszem można też natknąć się na obrazki nie do wyobrażenia w dawnej rzeczywistości. Oto mężczyzna o wyglądzie niskiej rangi urzędnika ściskający w rękach plik zadrukowanych kartek coś z nich odczytuje otoczony półkolem niemrawo oklaskujących go słuchaczy. Drugie, równie nieliczne, półkole tworzą oponenci mówcy z transparentami w rodzaju „Faszyzm nie przejdzie”. Porządku nad wiecem prawicowej partii AfD pilnuje jeden znudzony policjant. Nie wygląda to ani groźnie, ani atrakcyjnie. Czego z ratuszowych schodów nie widać, ale co powoduje prawdziwą różnicę, to świadomość, że Wernigerode nie jest już miastem w cieniu żelaznej kurtyny. Skręcając z rynku w Heidestrasse w ciągu 5 minut dojdzie się na stację kolei wąskotorowej, którą można dojechać na sam szczyt niedostępnego w czasach NRD Brockenu. A zmotoryzowany turysta może wybierać czy bardziej interesuje go zwiedzenie, położonych w podobnej odległości, katedry w Magdeburgu czy zamku Henryka Lwa w Brunszwiku. Co do przygód dostarczanych przez niewłaściwie wybrany środek lokomocji to muszę przyznać, że halbersztackie doświadczenie niewiele nas nauczyło. W roku 1990 wybraliśmy się z Podziomkiem w, a jakże, świeżo zakupionym „maluchu” w podróż poślubną do Hiszpanii. Dotarliśmy tam szczęśliwie, ale w drodze powrotnej spędziliśmy nieplanowane dwa tygodnie na kempingu w południowej Francji czekając na dostarczenie z magazynu w Turynie nowego silnika. Zebraliśmy tam mnóstwo ciekawych doświadczeni i zawarliśmy nowe znajomości, ale to już temat na zupełnie inną opowieść.