piątek, 18 września 2020

Gdzie tańcują czarownice, czyli czy Orłowicz miał skłonność do przesady

„W dni powszednie specjalne pociągi turystyczne przyjeżdżały tu rzadziej, w niedziele i święta prawie co kilka minut. Jedne z nich przyjeżdżały na końcową stację – Karpacz, drugie na inną końcową stację – Szklarska Poręba. Większość wychodziła z Berlina, mniej – z miast saskich, czyli z Drezna, Lipska, Chemnitz albo Hale. Z każdego pociągu wysypywało się jakieś 500 albo 600 podróżnych. W rezultacie przyjeżdżało na każdą stację po 20 takich pociągów, z których wysiadało w Karpaczu i Szklarskiej Porębie po 12 tysięcy turystów w przybliżeniu. Cała ta gromada rzucała się w Karkonosze, projektując do wieczora zrobić długą grzbietową wycieczkę z Karpacza do Szklarskiej Poręby, lub ze Szklarskiej Poręby do Karpacza w zależności od miejsca przybycia. Myliłby się ten, kto idąc wówczas w Karkonosze spodziewał się, że zazna tu spokoju. Bynajmniej. Były to góry najbardziej hałaśliwe, jakie widziałem w życiu. Połowa Niemców przychodziła tu na całe niedziele po prostu tylko w tym celu, żeby wykrzyczeć się do spuchnięcia gardła, wypić kilkanaście halb piwa, o ile możności prosto z lodowni, i zjeść po kilka par parówek albo po kilka porcji gulaszu. (…) Odległość od schroniska do schroniska wynosiła na ogół nie więcej niż jeden kilometr. Było ich na całej trasie bardzo dużo. (…) Zanim doszło się do schroniska ukrytego przeważnie w lesie, dodawały ducha do dalszego marszu zachęcające turystę napisy w rodzaju; „Jeszcze 10 minut do najbliższego pilznera” (…) Turysta idący w stanie zziajania był co 2 minuty krzepiony na duchu napisami na ławeczkach, ile jeszcze minut dzieli go od najbliższej bomby piwa albo najbliższej pary parówek z musztardą. I jakże tu nie wyciągać nóg, by przyspieszyć o minutę błogą chwilę, gdy zasiądzie się przy tacy parówek podawanych na podstawkach z masy papierowej i gdy pociągnie się tęgi haust pilznera, (…). I tak idąc od schroniska do schroniska i od ławeczki do ławeczki nawet nie zauważało się przybycia do Karpacza czy Szklarskiej Poręby i tura była skończona, a 15 bomb pilznera wypitych. W głowie trochę szumiało, ale za to świat wydawał się piękny, nawet w dni z ulewnym deszczem, a gulasz i parówki smakowite jak nigdy”. Ta relacja Mieczysława Orłowicza opisująca odbytą w roku 1908 wycieczkę w Karkonosze na lata ukształtowała opinię polskich środowisk turystycznych o zagospodarowaniu i stylu uprawiania turystyki górskiej w Niemczech. Równocześnie budowała ona poczucie wyższości naszego turysty nad niemieckim. Wszak tam gdzie swojski górołaz idzie, tam niemiecki jedzie; gdy u nas schroniska oddalone są o dzień drogi, tam o kilometr; gdy Niemiec gasi pragnienie piwem to Polak źródlaną wodą, gdy ten pierwszy stoi w kolejce za Bockwurstem, ten drugi zbiera chrust na rozpalenie ogniska, na którym uwarzy strawę. Mało kto zwracał uwagę na przesadę w ocenach nestora polskiej turystyki – przy takim zagęszczeniu schronisk winno ich być w Karkonoszach 200, a wówczas było tylko 20. Nie zawracano sobie również głowy faktem, ze turystykę zaczęto uprawiać w Karkonoszach ponad 100 lat wcześniej, podczas gdy w Karpatach Wschodnich, które były punktem odniesienia dla Orłowicza i jego towarzyszy z Akademickiego Klubu Turystycznego, jej historia obejmowała raptem kilka lat. Słowem abstrahowano od faktu, że turystyka w Niemczech była rozrywką masową mającą już znaczenie gospodarcze, podczas gdy na ziemiach polskich ciągle była zabawą stosunkowo wąskiego grona elit o odkrywczo-romantycznym podejściu do obszaru swych wędrówek. Udało mi się poznać góry wschodniej części Niemiec jeszcze w latach 70-tych XX wieku. Odwiedziłem wtedy zachodnią część Rudaw (Erzgebirge), Las Turyński i Harz. Oprócz podstawowej różnicy, że szlaki w górach znakowało się nie kolorowym paskiem a kółkiem oraz, że dystans na drogowskazach był pokazany w kilometrach, a nie w czasie potrzebnym do jego pokonania, w oczy rzucał się brak turystów na szlakach. Turystów w wydaniu plecakowym, bo spacerowiczów na parkopodobnych ścieżkach blisko miast jednak się spotykało. Istniejące w górach schroniska i gospody zostały zlikwidowane, za wyjątkiem tych, które przekazano związkom zawodowym lub młodzieżówce wschodnioniemieckiej partii komunistycznej (FDJ) na ośrodki wypoczynkowe. Przy panującej w byłej NRD kulturze kolektywistycznej indywidualne wałęsanie się po górach było wręcz podejrzane, grupowe zaś w oparciu o swoje obiekty mogły organizować tylko wyżej wymienione organizacje. Prawda, że nie miałem okazji zdobyć najwyższych szczytów w granicach tego Państwa, bo choć w owych czasach nikt nie nazywał ich Korona gór, to jednak nigdy i nigdzie nie brakowało ludzi kolekcjonujących wszelkie naj-, w tym zaliczających kolejne rekordy wysokości. Jednak Fichtelberg (1214 m npm) w Rudawach był zbyt daleko, zwłaszcza dla osób niezmotoryzowanych, od miejsca naszego pobytu w Klingenthal. Natomiast Brocken (1142 m npm) w Górach Harzu był obszarem zamkniętym, otoczonym murem, za którym specjalny oddział Armii Czerwonej oraz grupa wschodnioniemieckiej bezpieki Stasi, zajmowały się obserwowaniem zgniłego zachodu oraz przechwytywaniem informacji o zbliżającym się ataku NATO.
Przy dobrej pogodzie szczyt ten widać było wyraźnie z położonego u podnóża gór miasta Wernigerode, gdzie mieliśmy swoją bazę. Cóż, trzeba było jednak wtedy obejść się tylko widokiem bądź opisem zawartym w przedwojennych przewodnikach. Z pewnym poczuciem niespełnienia opuszczałem więc wówczas Góry Harzu. Wracając po 40 latach byłem ciekaw nie tylko jak zagospodarowano odzyskany dla turystyki szczyt, ale też jak zmieniła się turystyka w górach byłej NRD. Za bazę znowu wybraliśmy Wernigerode. Nocleg znaleźliśmy w pensjonacie Ginko, pod samym lasem (ważne ze względu na potrzeby czworonożnego uczestnika wyjazdu), w dzielnicy zabudowanej ponad stuletnimi willami w stylu kurortowym. Można się było poczuć jak w Sopocie, brakowało wprawdzie szumu morza, ale w zamian dostawało się widok na Brocken najeżony wieżami zainstalowanej tam infrastruktury. Pensjonat mieścił się w willi o zastanawiającej nazwie Bogdanowo starannie wypisanej alfabetem gotyckim ponad drzwiami wejściowymi.
W ramach przygotowań do wycieczki na Brocken zaplanowaliśmy kilka coraz dłuższych spacerów. Harz to jedne z najstarszych, geologicznie rzecz ujmując, gór w Europie. Dał on nazwie orogenezie hercyńskiej – ruchom górotwórczym, które miały miejsce jakieś 300-360 mln lat temu. Góry maja tu strome zbocza i płaskie wierzchołki. Pomiędzy poszczególnymi gniazdami górskimi ciągną się rozległe płaskowyże pokryte łąkami, gdzie krajobraz przypominałby nasze Mazury czy Pojezierze Pomorskie, gdyby nie widoczne na horyzoncie znacznie wyższe szczyty, najczęściej te znajdujące się w gnieździe Brockenu. Większe miejscowości jak Wernigerode czy Goslar położone są stosunkowo nisko, całodzienna wycieczka z tej pierwszej miejscowości na Brocken oprócz pokonania 16 km wymaga też zmierzenia się z przewyższeniem blisko 900 metrów. Chyba, że skorzysta się z opisanych dalej ułatwień. W ramach przygotowań weszliśmy na Große Auerberg (580 m npm) aby obejrzeć wieżę widokową w formie podwojonego krzyża. Obiekt wzniesiony w latach 90-tych XIX wieku konstrukcyjnie naśladuje wieżę Eiffela. Nam nie udało się nań wejść z powodu zbyt późnej pory przybycia, ale dzięki temu nie zaznaliśmy tłoku, a z drogi zejściowej na parking przy pobliskiej szosie i tak widać było odległy o 32 km Brocken. Celem kolejnej wycieczki była malownicza dolina rzeki Bode, która wyżłobiła wypływając z gór w okolicy miasteczka Thale głęboki na 150 metrów i obramowany wyniosłymi formacjami skalnymi jar. Po wschodniej stronie doliny wznosi się wzgórze Hexentanzeplatz (454 m npm), a po zachodniej Rosstrappe (403 m npm). Obydwie nazwy są opisowe pierwsza oznacza Miejsce Tańca Czarownic, bo tu właśnie miały one zbierać się przed odlotem na Brocken, druga to, w dowolnym tłumaczeniu, Koński Ślad odbity w skale przez rumaka legendarnej księżniczki Brunhildy uchodzącej przed olbrzymem Bodo. Dzielne zwierzę przeskoczyło cały liczący, bagatela, ze 200 metrów szerokości jar, a olbrzym nie dał rady i wpadł w przepaść. My wybraliśmy drugie ze wzgórz, które jest w mniejszym stopniu zagospodarowane niż jego vis-a-vis po przeciwnej stronie doliny. W mniejszym znaczy, że nie ma tam pawilonu wystawowego z malarskimi ilustracjami nocy Walpurgii czy teatru górskiego oraz odlanych z metalu figur wiedźm i diabłów. Reszta już porównywalna: hotele, restauracje, parkingi i stacje kolei linowych/krzesełkowych. Ale już zejście z Rosstrapppe na dno doliny oraz spacer w jej górnej części, ponad gościńcem Koenigsruhe ładnymi, naturalnymi ścieżkami, przez malowniczy las dolnoreglowy z pięknymi widokami i umiarkowanym ruchem turystycznym można, z czystym sumieniem, polecić osobom szukającym w górach spokoju i harmonii z naturą. Ostateczną próbą było wejście na Wurmberg (971 m npm), drugi pod względem wysokości w Harzu i najwyższy w zachodnioniemieckiej części szczyt tych gór. Podchodziliśmy z Braunlage, miejscowości typowo wypoczynkowej przypominającej nieco karkonoską Szklarską Porębą. Braunlage jest bazą, a Wurmberg areną największego w Harzu ośrodka narciarskiego. Liczne wyciągi oraz kolejka gondolowa przecinają zbocza góry. Wprawdzie we wrześniu pracuje tylko ta ostatnia, ale piechur musi się o tej porze roku wystrzegać straceńców zjeżdżających z góry na Monsterrollerach, czyli hulajnogach na grubaśnych oponach. Z ciekawostek pod samym szczytem przez długie lata funkcjonowała skocznia narciarska, której wieża sędziowska została, po zamknięciu obiektu, przekształcona na wieżę widokową. Drugą ciekawostką jest zbiornik wodny z fontanną pod samym szczytem wykorzystywany w zimie do naśnieżania stoków. Reszta typowa jak na Harz po wejściu/wjechaniu na szczyt trzeba przecie gdzie zjeść i wypić.
Pisząc o wycieczce na Brocken nie sposób pominąć roli kolejki wąskotorowej (Brockenbahn) na ten szczyt. Tak, to nie pomyłka, na szczyt wiedzie regularna linia kolejowa o rozstawie szyn 1000 mm. Buchające dymem lokomotywy ciągnące za sobą kremowo-czerwone wagony bez pomocy żadnej zębatej, trzeciej szyny są w stanie wdrapać się na wysokość 1125 m npm gdzie znajduje się stacja końcowa. Nachylenie trasy jest stałe i wynosi 3,3% przez co skład musi objechać szczyt 1,5 raza zanim osiągnie stację docelową. Trasa odgałęzia się od prowadzącej z Wernigerode do Nordhausen w Turyngii ponad 60 kilometrowej trasy Harzquerbahn. Trasa ma też odgałęzienie do Quedlinburga, a przed II wojna światową można też było nią dotrzeć do Walkenried u południowo-zachodnich krańców Harzu. Ta ostatnia linia została odcięta granica wewnątrzniemiecką, a następnie zlikwidowana na początku lat 60-tych XX wieku. Odgałęzienie na Brocken zostało zamknięte dla ruchu osobowego i w latach 1961-1989 służyło tylko zaopatrzeniu szpiegowskiego garnizonu na szczycie. Motoryzacja w NRD rozwijała się wolniej niż u zachodniego sąsiada i kolejka przetrwała stając się z czasem samoistną atrakcją turystyczną. Za czasów pierwszego pobytu w Wernigerode, w roku 1980 przejażdżka kolejką dostarczała dodatkowego dreszczyku emocji gdyż trasa częściowo biegła przez strefę przygraniczną gdzie wysiadać mogły tylko osoby ze specjalnymi przepustkami. Zakaz ten był egzekwowany przez patrole Narodowej Armii Ludowej uzbrojone jak do walki z Amerykanami. Oficerowie tej armii nosili, zgodne z tradycją, bufiaste na udach spodnie wpuszczone poniżej kolan w wysokie buty. Na zaszytych wśród gór i lasów stacyjkach brakowało tylko Klosa z Brunnerem, aby poczuć się jak za okupacji. Obecnie, w okresie letnim na szczyt dociera 5 składów z Wernigerode i dodatkowo 3 z Drei Annnen Hohne, które skomunikowane są z pociągami jadącymi od strony Turyngii. Nie są to częstotliwość budzące przerażenie Orłowicza, ale jednak w takim składzie mieści się około 200 osób co zapewnia szczytowym przybytkom gastronomicznym stały napływ gości. Na kolejkę można patrzeć jako na osiągnięcie techniczne lub Lewiatana wypluwającego zadeptujący góry tłum. Faktem jest jednak, że widok kolorowych wagoników i lśniącej od smarów lokomotywy wywołuje same sympatyczne reakcje. Jako, że na swej trasie linia przecina wiele dróg i ścieżek lokomotywka co chwilę używa sygnału, którego smętny odgłos dociera do najbardziej odległych zakątków gór, a dla mnie stał się dźwiękowym symbolem całej wycieczki. Nas kolejka dowiozła do stacji w leżącej najbliżej Brockenu wsi Schierke skąd na szczyt mieliśmy jeszcze 6 kilometrów i 450 metrów przewyższenia. Wybranie tej opcji pozwala podziwiać położony powyżej stacyjki kompleks skalny zwany Fauerstein. Harz obfituje w wychodnie skalne, ale ta jest chyba najbardziej znana, gdyż jej wizerunek zdobi etykietkę ziołowego likieru miejscowej produkcji. Jednak Fauerstein nie byłby tak dobrze widoczny gdyby nie wycięto martwego lasu świerkowego na jego przedpolu. Harz jest bowiem miejsce katastrofalnej gradacji kornika. Tutejsze monokultury świerkowe, dodatkowo osłabione przez kwaśne deszcze, nie były mu się w stanie oprzeć. Ogromne połacie zboczy, np. zachodnie stoki Brockenu pokryte są sterczącymi w niebo suchymi pniami. Gdzie indziej, zwłaszcza na obrzeżach Parku Narodowego Harzu prowadzi się ich wyrąb i wywózkę. Równocześnie zakłada się bierną renaturalizuję lasów, które na tych wysokościach w znacznie większej części powinny być budowane przez drzewa liściaste np. buki. W wielu miejscach widzieliśmy tablice, na których administracja leśna tłumaczyła powody takiej katastrofy oraz przybliżała przyjętą strategię działania. Ogłoszenia podobnej treści podawane były także w wagonikach kolejki jadącej na Brocken. Takie starania dotarcia do świadomości osób odwiedzających góry muszą budzić szacunek. Każda okazja, czas i miejsce są dobre, aby się czegoś nauczyć. W tym przypadku zarządzania przyrodą w sposób zrównoważony.
Patrząc na mapę turystyczna Harzu można doznać oczopląsu. Wylicza ona 50 (tak, tak!) rodzajów szlaków pieszych, wyznaczanych przez kilkanaście organizacji, każdy ze swoim systemem znakowania. Dodajmy do tego 20 rodzajów szlaków rowerowych i oraz szlaki do turystyki konnej, narciarskiej czy nordic-walking. Niezły galimatias! Na szczęście w realu jest znacznie prościej. Oznakowanie spotyka się rzadko, a jeśli już to na wbitych wzdłuż drogi drewnianych słupkach lub na drogowskazach. Te ostatnie są na każdym skrzyżowaniu czasem nawet w zbyt dużej ilości. Trzeba tylko znać potoczne nazwy ścieżek, bo kierunkowskaz może wskazywać trasę do określonego celu, ale różnymi drogami! Przydatna jest też znajomość nazw punktów pośrednich. Wskazanie odległego punktu docelowego jest raczej wyjątkiem niż normą i to tylko na głównych drogach dojściowych. Wybrawszy ciekawsze, acz dłuższe zejście z Brockenu do Wernigerode ani razu nie natknęliśmy się na drogowskaz z nazwą tego miasta. Nasze wejście na kulminację Harzu odbyło się więc początkowo wzdłuż gruntowej Glasshuttenwegg, a następnie po Brockenstrasse – regularnej asfaltowej ulicy zbudowanej niegdyś dla potrzeb szczytowego garnizonu. Tłum pieszych i rowerzystów gęstniał z każdą minutą marszu w kierunku szczytu. Na Brocken wiodą tylko dwie drogi dojściowe z czego zdecydowanie popularniejsza jest południowa zbierająca ruch także ze wschodu i zachodu. Co najmniej co piąty człowiek na tej drodze był rowerzystą. Po osiągnięciu podszczytowego płaskowyżu tłum nagle się rozpierzchł. Mogło to być rezultatem przenikliwego, wilgotnego wiatru smagającego pozbawione lasu szczytowe partie Brockenu, lecz faktem jest, że było gdzie schronić się przed tą niedogodnością. Szczyt jest wyjątkowo gęsto zabudowany: mamy więc stację kolejową z wszelkimi towarzyszącymi usługami, hotel wraz z kompleksem gastronomicznym, muzeum Brockenu z informacja turystyczną, wieżę przekaźnikową radia i telewizji oraz budynek stacji meteorologicznej. Oprócz stacji kolejowej są to obiekty wielopiętrowe z platformami widokowymi w górnej części. Małą architekturę reprezentują XIX wieczny schron turystyczny, stos kamieni wyznaczających najwyższy punkt Harzu czy upamiętnienia wizyt na szczycie Goethego i Heinego. Ten ostatrni uwiecznił wycieczkę z 1824 roku słowami „Viele Steine, müde Beine, Aussicht keine, Heinrich Heine” (Wiele kamieni, bolące nogi, zero widoków) nakreślonymi w, wówczas już prowadzonej, księdze wejść na szczyt. W narzekaniu na brak widoków poeta nie mógł być odosobniony. Statystycznie przez 300 dni w roku szczyt ginie w chmurach i mgle. My mieliśmy więcej szczęścia nie na tyle jednak by zobaczyć większość z miejsc wskazanych na wpuszczonych w grunt metalowych tabliczkach kierunkowych.
„Jeśli wejdziesz między wrony tedy krakaj jako ony”. A jeśli wejdziesz na Brocken tak jak wszyscy inny kieruj się w kierunku baru pod chmurką (do restauracji stoi kolejka, a i tak nie wpuszczają tam z psem). Wzmocnieni Bockwurstem w bułce i kubeczkiem gorącego grogu śpiesznie opuściliśmy szczyt wybierając drogę ku północy. Z wagonika zjeżdżającej ze szczytu kolejki pomachał do nas gość, który kilka godzin wcześniej razem z nami wyjechał z Wernigerode. Droga zwała się Heineweg i była wyłożona betonowymi, perforowanymi płytami. Zejście z niej na gruntowe drogi prowadzące ku wschodowi przez dolinę strumienia Ilse i dalej ku Wernigerode oznaczało koniec towarzystwa ludzkiego oraz ciszę przerywaną tylko głosami ptaków i przejmującym świstem dalekiej lokomotywy. Od rozdroża Molkenhausstern teren się wypłaszczył, a lasy były mniej zniszczone przez kornika. Końcowe zejście stromą ścieżynką wzdłuż kaskad małego strumienia do doliny Holtemme swoją malowniczością zadowoliłoby każdego karpackiego konesera. Z pierwszymi kroplami deszczu dotarliśmy na skraj Wernigerode. Mieliśmy szczęście! Ostatni kursowy autobus do centrum miasta wyruszał za 5 minut. Harz to dziwne góry. W częściach szczytowych są znacznie bardziej ucywilizowane i nasycone infrastrukturą niż w partiach niższych i bliższych siedzibom ludzkim. Dzięki temu jednak zarówno miłośnik zdobywania korony gór i poznawania jak zmienia się smak piwa wraz z wzrostem wysokości nad poziom morza, jak i miłośnik samotnych wędrówek i podpatrywania ptaków znajdzie w nich coś dla siebie. To prawda, że momentami bywało tam tłoczno, ale ani przez moment nie czuliśmy się niezręcznie czy niebezpiecznie. Turyści są życzliwi wobec siebie i wyglądają na dobrze przygotowanych do przebywania w górach. Nawet zjeżdżający z Wurmberga na monsterreollerach miłośnicy adrenaliny zwalniali i pozdrawiali nas przyjaznym Tschüs! Nie zaobserwowaliśmy też żadnych napięć na linii piesi – użytkownicy dwukołowców czy przejawów niechęci wobec właścicieli psów. Te ostatnie muszę wędrować po parku narodowym na smyczy w okresie marzec-lipiec i w pozostałych miesiącach, o ile należą do ras myśliwskich i gończych. Pozostałe można spuścić z uwięzi jeśli się nad nimi panuje. Dla pewności jednak wszystkie idą grzecznie na smyczy. Turystyka górska w Niemczech ciągle jest bardziej skomercjalizowana niż w Polsce, ale tłokiem na górskich szlakach na pewno już Niemcom dorównujemy. I zdaje się, że gdyby Orłowicz miał szansę wyprawić się obecnie w Tatry czy Bieszczady jego doznania mogłyby być wielce podobne do tych spisanych przed ponad wiekiem po wycieczce w Karkonosze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz