środa, 12 maja 2021

Czy Kraśnik może stać się bardziej krasny?

Nie pamiętam już jak dotarliśmy z położonej na uboczu stacji kolejowej na główną ulicę. Moją uwagę zwróciło tylko, że kilka osób, które wraz ze mną i ojcem wysiadło na niewielkiej stacyjce z motoraka, udało się, bez wyjątku, w przeciwna stronę. Gdy już zawędrowaliśmy do historycznego centrum, uderzyła nas cisza. Zanurzyliśmy się w kaniony uliczek gęsto obstawionych trzystu i czterystuletnimi kamienicami. Nad zamkniętymi na głucho wjazdowymi bramami pyszniły się kamienne symbole budowniczych i właścicieli. Okna zabito deskami, czasem jednak zabezpieczenia odpadły i przez zakurzone szyby było widać spłowiałe firanki, czy doniczki z zeschłymi kwiatami. Dachy niektórych domów już się zapadły i tylko murowane kominy utrzymywały pion. Spod opadających tynków wyglądały gotycką czcionką reklamy nieistniejących sklepów. W końcu dotarliśmy pod średniowieczny kościół otoczony, o dziwo, rusztowaniami. Tu wreszcie spotkaliśmy ludzi. Nie byli to jednak robotnicy, a para biednie ubranych staruszków, jakże pasująca powierzchownością do depresyjnego wyglądu okolicy. Horni Slavkov w okolicach Karlovych Varów odwiedziliśmy korzystając z gierkowskiej liberalizacji warunków podróżowania do innych demoludów (poza ZSRR, oczywiście), w końcu lat siedemdziesiątych XX wieku. Jedno z pięciu największych miast królestwa Czech wzbogaciło się na działalności górniczej. Od końca XVIII wieku działała tam najstarsza w Czechach fabryka porcelany. Dwa wydarzenia z drugiej połowy lat 40-tych XX wieku zdeterminowały jego dalsze dzieje. Po pierwsze wysiedlenie do Niemiec dotychczasowej populacji, po drugie odnalezienie w pobliżu złóż uranu. W rezultacie miasteczko stało się centrum gigantycznego łagru i to jego więźniowie budowali obiekty kopalniane. Początkowo byli też jedynymi pracownikami kopalni. Z oczywistych przyczyn nie zasiedlano nimi opuszczonych domostw, lecz umieszczano ich w położonych na uboczu obozowych barakach. Z czasem zastąpili ich pracownicy przyjeżdżający z głębi kraju. Jako że socjalistyczne relacje społeczne trudno było budować w średniowiecznych kamieniczkach, wybudowano dla nich całkiem udane miasteczko w stylu socrealizmu. Tam właśnie kierowali swe kroki z dworca kolejowego nasi współtowarzysze podróży. Zabytkowe centrum zostało skazane na rozkład i zapomnienie.
Wspomnienia sprzed ponad 40 lat uporczywie kołatały się w mojej głowie podczas zwiedzania Kraśnika. Miasto składa się z dwóch części: położonego na wschodzie historycznego centrum oraz oddalonego o 6 km na zachód Kraśnika Fabrycznego, powstałego wokół przedwojennej fabryki amunicji, przekształconej po II Wojnie Światowej w fabrykę łożysk tocznych. Oba miasta połączono w jeden organizm w roku 1975. Chociaż z biegiem lat luki w zabudowie pomiędzy nimi zostały załatane, do dzisiaj odczuwa się tu jakieś wewnętrzne rozdarcie. W gazetce zakładowej z wczesnych lat 50-tych autor, postulując przyznanie praw miejskich przyfabrycznej osadzie, z wyraźną wyższością opisywał Kraśnik, było nie było, powiatową stolicę. No, bo w części fabrycznej wszystko było nowoczesne, zaplanowane i większe. Władza ludowa wolała też tam lokować kolejne inwestycje. Powinno się to zmienić po zjednoczeniu, ale malowniczo rozłożone na wzgórzu centrum Kraśnika pozostaje w swoistym uśpieniu. Nikt tu nie zdecydował się na unicestwienie dzielnicy, co więcej, uratowano przed zniszczeniem kompleks synagogalny, pojawiło się kilka nowych budynków, powołano muzeum, wybrukowano rynek, ale ciągle podstawowym powodem odwiedzania tego miejsca przez mieszkańców jest udział w niedzielnej mszy w kościele parafialnym. Czy umówilibyście się bowiem ze znajomymi, bądź sympatią, pod pomnikiem cegły? Nazwa nie jest zachęcająca podobnie, jak i forma mająca się kojarzyć z wlotem pieca do wypału ceramicznego. Pomnik w 2003 roku ustawili właściciele pięciu okolicznych cegielni. Używając kultowej frazy z filmu Miś, był to pomnik na miarę ich możliwości. Mnie się jednak wydaje, że przy aktywniejszej roli władz miejskich tę ilość budulca można było wykorzystać rozsądniej i ciekawiej.
Do Kraśnika, oprócz konieczności zrobienia zakupów na całą majówkę, sprowadziła nas chęć zwiedzenia kościoła parafialnego pw. Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny. Pochodząca z XV wieku świątynia przedstawia obecnie harmonijną mieszankę stylów - gotyckiego, renesansowego i barokowego. W bogato wyposażonym wnętrzu uwagę zwracają barokowe, złocone ołtarze, piękne polichromie na sklepieniach oraz renesansowe epitafia przedstawicieli rodu Tęczyńskich, którzy władali miastem w XV i XVI wieku. Autorem dwóch nich był sam Santi Gucci - budowniczy Zygmunta Augusta i Stefana Batorego, dla którego wykonał nagrobek w katedrze wawelskiej. Z jednym z grobowych pomników związana jest romantyczna legenda o niespełnionym związku pana na Kraśniku i Tęczynie - Jana Baptysty i królewny szwedzkiej Cecylii Wazówny. Fakty są następujące: Jan Tęczyński wysłany przez Zygmunta Augusta z misją dyplomatyczna do Szwecji zakochał się z wzajemnością w księżniczce. Podpisano umowę przedślubną i narzeczony powrócił do Polski w celu zdania sprawozdania królowi ze swojej misji. Mimo narastającej wrogości między obydwu państwami spieniężył swe dobra, wynajął statek i popłynął przez Bałtyk po ukochaną. Traf chciał, że wpadł w ręce floty duńskiej, która blokowała wybrzeże szwedzkie. Duńczycy uwięzili go w twierdzy w Kopenhadze, gdzie wkrótce umarł w wieku lat 23. Jego ciało sprowadzono do Kraśnika i pochowano w krypcie kościoła parafialnego.
Cecylia została żoną margrabiego badeńskiego Krzysztofa, z którym doczekała się sześciorga dzieci. Po śmierci męża przeszła na katolicyzm. Istnieją przekazy twierdzące, że w 1592 roku przyjechała do Polski na ślub swego brata Zygmunta III Wazy z Anną Austriaczką, a potem odwiedziła Kraśnik, gdzie modliła się przy grobie Jana i ufundowała pamiątkową tablicę. Tablica nie zachowała się, a grobowiec Jana Tęczyńskiego został splądrowany przez Szwedów w czasie Potopu. Ta niecodzienna historia przyciągała uwagę ludzi pióra. Już Jan Kochanowski, zaraz po śmierci Jana, stworzył poemat „Pamiątka wszystkimi cnotami hojnie obdarzonemu Janowi Baptyście hrabi na Tęczynie, bełskiemu wojewodzie i lubelskiemu staroście”, a w XIX wieku do tematu wrócił Julian Ursyn Niemcewicz pisząc powieść historyczną „Jan z Tęczyna”. Onże zwrócił uwagę na kraśnicki nagrobek przedstawiający parę pochylonych ku sobie młodych ludzi obejmujących się ramionami i trzymających za ręce. Ich postacie układają się w kształt zbliżony do serca. Wizerunek pasował do historii niemogących się połączyć kochanków, więc został okrzyknięty nagrobkiem Jana i Cecyli. Z czasem historycy sztuki odkryli, że to nagrobek rodzeństwa - Andrzeja i Zofii z bocznej linii Tęczyńskich, ale legenda trzyma się mocno. Tyle, że chyba poza Kraśnikiem, gdyż miasto nie próbuje dyskontować jej potencjału.
Bazę wypadową założyliśmy w odległym o kilkanaście kilometrów od Kraśnika Salominie. Drewniany dom z zewnątrz nie zdradzał, że pomieścimy się w nim całą szóstką, plus dwa psy. Dzięki jednak umieszczeniu kuchni i jadalni w szklanej dobudówce od strony ogrodu, w środku było całkiem komfortowo. Gdy pogoda zaczęła grymasić, gromadziliśmy się wokół kominka grając w gry planszowe lub oglądając filmy. Domek był nam udostępniony na wyłączność, ale miał stałego mieszkańca. Solidnej budowy suczka Tosia, po wstępnych nieporozumieniach dogadała się z naszymi urwisami. Biegała z nimi po polach podczas porannych i wieczornych spacerów, a my wpuszczaliśmy ją pod dach, gdy na zewnątrz siekała ulewa i hulał wiatr.
Salomin znany jest z dwóch powodów. Po pierwsze wodę, przed zbudowaniem wodociągów, czerpano tu z trzech studni o głębokości 60-80 metrów - najgłębszych na całej Lubelszczyźnie. Po drugie, stąd właśnie dokonano rekordowej obserwacji długodystansowej Tatr – w prostej linii to jakieś 230 km! Pole do takich obserwacji stwarza położenie miejscowości na krawędzi Wyżyny Lubelskiej. Ku południowi rozciąga się Kotlina Sandomierska, a na zachód Małopolski Przełom Wisły, obydwie krainy położone o jakieś 100 metrów niżej, niż pofalowany płaskowyż, na którym rozłożyła się wieś. Jako, że uczestnicy naszej wycieczki wciąż nie byli w pełni zabezpieczeni przed COVID’em planowo unikaliśmy większych skupisk ludzkich koncentrując się na atrakcjach dostarczanych przez naturę. W okolicy mieliśmy sporo rezerwatów i pomników przyrody, w dodatku o krańcowo różnej specyfice. W zasięgu pieszej wycieczki z Salomina były dwa obszary chronione. My wybraliśmy się do rezerwatu Doły Szczeckie. To ponad 200 ha mieszanego lasu z przewagą buka i grabu, porastającego zbocza wyżyny opadające ku południowi. Teren pocięty jest jarami i wąwozami, a różnice poziomów między najwyższym, a najniższym punktem przekracza 80 metrów. Wczesną wiosną, zanim drzewa obsypią się listowiem, dno lasu pokrywa dywan białych zawilców przerywany gdzieniegdzie żółtymi plamami kwiatów ziarnopłonu. Ciekawostką jest występowanie w tym miejscu typowo górskiego gatunku, jakim jest żywiec gruczołowaty. Jego fioletowych kwiatów nie było nam jednak dane zobaczyć ze względu na tegoroczne opóźnienie wiosny.
Parę kilometrów dalej, w miejscowości Łany, u podnóża skarpy doliny rzeczki Tuczyn, biją podpływowe źródełka rzadko spotykane na Wyżynie Lubelskiej. Wypływająca pod ciśnieniem woda wzbija warstwę luźnych piasków, tworząc mini gejzery rozsiane po dnie kilku niewielkich stawków. Ponieważ temperatura wody wynosi niezmiennie ponad 10°C, jest to najcieplejsze źródło na terenie Roztocza i Wyżyny Lubelskiej! Woda z tych źródeł ma dobry smak i najniższą z notowanych w wodach źródlanych w Polsce zawartość chlorków. Gdy zawitaliśmy na źródlisko, nastąpiło istne oberwanie chmury. W strugach płynącej wody okolica wyglądała tym bardziej nastrojowo. Krople deszczu wywoływały na powierzchni rozchodzące się koliście fale i wzmacniały efekt ruchomego dna w każdym ze stawków. Źródliska znajdują się w części wsi bardziej oddalonej od gminnego Gościeradowa. Jadąc samochodem łatwo je minąć. Należy wypatrywać łąki ze sztucznie wykopanym stawem oraz sporej wiaty położonej poniżej skarpy, po której biegnie droga. Na miejscu jest też spory parking.
Wizyta w rezerwacie Imielty Ług przynosi diametralnie odmienne wrażenia. Rezerwat położony jest już w Lasach Janowskich, na równinie rozciągającej się na południe ku dolinie Tanwi. Na imponującej powierzchni 800 ha znajdują się dwa pokaźne stawy przecięte groblą, porośnięte sosnowym borem wydmy oraz rozległe torfowiska typu zarówno przejściowego, jak i wysokiego. Poprowadzona przez rezerwat ścieżka przyrodnicza umożliwia poznanie wszystkich jego biotopów oraz dokonanie obserwacji gęsi gęgawych, czernic, perkozów, czy czapli. Przy odrobinie szczęścia można spotkać bielika lub rybołowa, a ze ssaków łosie i wilki. Nam się to nie udało może dlatego, że ruch był całkiem spory – w czasie 2 godzinnego spaceru spotkaliśmy ponad 20 zwiedzających. Ja cenię sobie pewną ekskluzywność turystyki przyrodniczej, ale dostrzegam, że zwiększone zainteresowanie terenami nieskażonej natury przekłada się na zwiększoną świadomość ich unikalności, a co za tym idzie presję społeczną na rzecz ich ochrony. Po pokonaniu grobli między stawami dociera się na wydmę o nazwie Duża Grępa. Wcina się ona cyplem między południowym ze stawów, a torfowiskiem porośniętym borem bagiennym. Na jego końcu postawiono wieżę widokową. Widoczna z niej panorama kojarzy się bardziej z krajobrazami Finlandii, niż południowej Polski.
Trzeci z odwiedzonych przez nas rezerwatów miał jeszcze inny charakter. Góry Pieprzowe na wschodnich przedmieściach Sandomierza górski wygląd mają tylko od strony Wisły. Są to góry pozbawione wierzchołków. Za to opadające stromo ku dolinie rzeki oraz pocięte wąwozami zbocza to już co innego. Poprowadzone po nich ścieżki mają nawet zabezpieczenia w postaci grubych lin. Budujące góry kambryjskie łupki na stokach wychodzą na powierzchnię i wietrzejąc rzekomo upodobniają się do ziaren pieprzu. Stąd ma pochodzić nazwa miejscowa gór. Mnie jednak bardziej przekonuje hipoteza, że wyeksponowane ku południowi zbocza muszą być w lecie suche jak pieprz. Stąd bogactwo roślinności stepowej i sucholubnej. Pojedyncze sosny uczepione stromych stoków budzą też pewne skojarzenia z Pieninami. Powrót na wierzchowinę wzdłuż spływającego jarem strumyka to jeszcze inne doświadczenie. Stroma i wąska ścieżka przeciskająca się między gęstymi zaroślami, konieczność pokonywania blokujących ją połamanych gałęzi, coraz stromsze zbocza wąwozu, nasuwają zwątpienie czy rzeczywiście samochód zostawiliśmy nie dalej, niż 500 metrów stąd. Co do parkingu, to najlepiej zostawić wóz przy pensjonacie Willa Dzika Róża. Parking jest płatny, ale położony bardzo blisko punktu widokowego na dolinę Wisły, Kotlinę Sandomierską i samo miasto. Drogi prowadzące w pobliże Gór Pieprzowych są wąskie, a ich pobocza nie nadają się do parkowania. Oczywiście samochód można zostawić w Sandomierzu i udać się do celu czterokilometrowym spacerem.
Obserwacji prawdziwie długodystansowych nie udało nam się niestety dokonać, być może z braku odpowiedniego wyposażenia. W okolicy Gościeradowa oraz Stróży wdrapaliśmy się jednak na wzgórza, z których widok jest wystarczająco daleki. Nie ma tu wybitnych szczytów, ale oko cieszy mnogość długich grzbietów, oddzielonych głębokimi dolinami. Jako, że była wiosna, roślinność będąca na różnych etapach wegetacji znaczyła krajobraz wieloma odcieniami zieleni oraz bielą kwiecia. Poza zabytkami Kraśnika - oprócz wspomnianych wcześniej kościoła i synagogi warte zobaczenia są poszpitalny kościół św. Ducha i restaurowany obecnie budynek przytułku (dworek modrzewiowy) - w okolicy wyróżniały się dwie świątynie. W Stróży, na wschód od Kraśnika, znajduje się kaplica św. Trójcy, postawiona na odpowiednim do wezwania planie trójkąta. Powoduje to dziwne skrzywienie połaci jej dwuspadowego dachu. Kaplica stoi na wysokim brzegu doliny Wyżnicy, przeglądając się w lustrze wody ulokowanych w niej stawów. Ponieważ sąsiaduje z cmentarzem, pełni funkcje kaplicy grzebalnej. Niestety, z pozostałych stron otaczają ją duże i mniejsze zakłady usługowe i produkcyjne. Przy głównej ulicy natomiast pyszni się nowy kościół parafialny wybudowany w nadekspresyjnym, a jednocześnie całkowicie nijakim stylu industrialnym. Taki paradoks: obiekt, który mógłby zdobić, jest starannie ukryty, natomiast ten niewątpliwie brzydki, jest bezwstydnie wyeksponowany. Druga wyróżniająca się świątynia - cmentarny kościół św. Anny w Zaklikowie, liczy sobie ponad 400 lat, ale nie wiek czyni ją oryginalną. Jej drewniane ściany są do wysokości 3-3,5 metra pokryte tabliczkami trumiennymi z nazwiskami i datami urodzin i śmierci osób pochowanych na tutejszej nekropolii. A że w mieście działali uzdolnieni kamieniarze, to w pobliżu kościółka można znaleźć wiele wykonanych z artystycznym zacięciem nagrobków.
Odwiedzając mniejsze miasta okolicy, a byliśmy jeszcze w Zawichoście dla zobaczenia wodomierza znanego z raportu o stanie wód, podawanego przez Polskie Radio, mimowolnie porównywaliśmy ich centra z okolicami kraśnickiego rynku. I zawsze porównanie wypadało na niekorzyść Kraśnika. W moim rodzinnym Białymstoku zwykło się mawiać, że tam wszystko następuje później, bo mieszkańcy stosują kalendarz prawosławny. W Kraśniku właśnie teraz, w roku 2021, remontowane są, ku utrapieniu kierowców, główne ulice miasta. W większości miast w kraju tego typu inwestycje już dawno ukończono. W ramach programu rewitalizacji remontowanych jest też kilka kamienic. Mam jednak nieodparte wrażenie, że aby w kraśnickie Stare Miasto tchnąć więcej życia, potrzebne są nie tylko pieniądze, ale przede wszystkim pomysł. Bez tego nie będzie można mówić o rewitalizacji, a wyłącznie o remontach poszczególnych obiektów. Nie miałem okazji odwiedzić powtórnie Horni Slavkov. Zwiedziłem go jednak wirtualnie oraz starałem się znaleźć informacje ze źródeł pozamiejskich o tym, jak wygląda i czym żyje obecnie ta miejscowość. Miasto podkreśla swoją górniczą, chlubną przeszłość oraz fakt, że było modelowym przykładem architektury socrealizmu. Jako obiekty warte zwiedzenia wskazuje odrestaurowany kościół Sv. Jiří. Na fotografiach można podziwiać odnowione kamienice, choć wydaje się, że mimo świeżych tynków i kolorowych dachów nie wszystkie zostały zasiedlone. Na zdjęciach z satelity, czy Google Street View, w oczy rzuca się znaczny udział przestrzeni niezabudowanej w historycznym centrum miasteczka. Nic dziwnego, gdyż, jak się okazuje, złych czasów nie przetrwało 70% zabytkowej substancji miasta. Trzymam kciuki za Kraśnik, aby zdołał ocalić swoje centrum przed podobnym losem.